Warszawskie maratony, czyli sprawa całkiem poważna. Hanna Gronkiewicz-Waltz robi miasto dla fajnopolactwa, a nie dla zwykłych ludzi

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP/Jakub Kamiński
PAP/Jakub Kamiński

I tu dochodzimy do kwestii ideologicznych. Gdyby bowiem – jako się rzekło – miasto traktowało zwykłych mieszkańców poważnie i szanowało ich czas, podjęłoby dyskusję na ten temat, i to już dawno. Takiej dyskusji jednak nie ma, a nie ma jej, ponieważ Hanna Gronkiewicz-Waltz robi miasto dla fajnopolactwa, a nie dla zwykłych ludzi. Do uwag i zastrzeżeń ratusz podchodzi podobnie jak fanatycy biegania na forach i w komentarzach w sieci. Pada tam standardowy zestaw argumentów (pomijam te całkowicie bezwartościowe, ad personam, typu: „A może byś tak sam zaczął biegać?”): że „wszędzie tak jest” (co oczywiście jest nieprawdą – w Polsce organizuje się tylko maratony, a wszystko dookoła pozostaje zdeozorganizowane, z życiem zwykłych ludzi włącznie); że to „promocja miasta” (ale nigdy nie dowiedzieliśmy się, jakie są mianowicie z tej „promocji” zyski); że takie są „koszty życia w wielkim mieście”.

Wreszcie twardy rdzeń biegactwa nieodmiennie w końcu przeciwstawia „radosne wydarzenia sportowe” kościelnym procesjom. Ten „argument” pojawia się zawsze, co pokazuje doskonale, że jakaś liczba zwolenników biegactwa pojmuje je właśnie jako fajnopolacki kult, który mogą przeciwstawić „ciemnocie”, czyli między innymi kościelnym uroczystościom.

Tu trzeba wyjaśnić, że jest to przeciwstawienie całkowicie bezzasadne. Przestrzeń publiczna jest dobrem wspólnym, którym należy gospodarować rozsądnie. Jednak są działania, które muszą w niej znaleźć miejsce, nawet jeżeli utrudniają innym życie (oczywiście te trudności należy minimalizować). Należą do nich demonstracje polityczne jako esencja demokracji (obojętnie, czy są to demonstracje KOD, narodowców, PiS czy Parada Równości), a także uroczystości religijne. Nie ma tu znaczenia, czy ktoś uważa je za ważne czy nie (jak argumentuje lewactwo), nie mówimy tu bowiem o czyichś względnych opiniach, ale o obiektywnych kryteriach wagi tych wydarzeń. Zresztą polska konstytucja wspomina zarówno o swobodzie praktyk religijnych, jak i wyrażania poglądów. W żadnym z jej artykułów nie ma natomiast mowy o swobodzie biegania po mieście. O ile bowiem z samej istoty systemu demokratycznego wynika obowiązek udostępnienia przestrzeni publicznej na wyżej wymienione działania, to absolutnie nie ma takiego obowiązku w przypadku rozrywek, fanaberii, igrzysk – a do tych kategorii należą maratony, masy krytyczne i inne podobne. W tych przypadkach przestrzeń publiczna może zostać udostępniona, o ile dzieje się to bez większej szkody dla większości. A przynajmniej tak powinno być.

W Warszawie i innych miastach jest jednak zgoła inaczej: ponoszone przez zwykłych mieszkańców szkody, ich krytyka, obiekcje, uwagi są całkowicie lekceważone przez ratusz. I nic dziwnego – bo ratusz pod kierownictwem HGW nie tworzy miasta dla zwykłych ludzi, ale dla fajnopolactwa jak wyciętego z Giewu. Fajnopolactwo zaś wyżywa się przede wszystkim w pogardzie dla tych, którzy fajnopolakami nie są. A więc nie biegają w maratonach, nie jeżdżą na rowerku (najlepiej na ostrym kółku), a ich największym zmartwieniem nie jest zepsuta przejściówka do ładowania i-phone’a albo chwilowy brak sojowej latte w ulubionej kawiarni. Fajnopolactwo nie przejawia śladu refleksji nad tym, że jego rozrywki – a do takich należy maraton – są utrudnieniem dla innych. Skoro tym innym się nie podoba, to znaczy, że z automatu nie są fajni, a skoro nie są fajni, to są januszami z Podlasia i ich opinie nie mają żadnego znaczenia. „To jest wielkie miasto, tu się takie rzeczy dzieją” – oznajmia fajnopolactwo-biegactwo z wyższością. – „Jak się nie podoba, to się można na wieś przeprowadzić”. Przy czym fajnopolactwo często doskonale wie, o czym mówi, bo w znacznej części niedawno z tej wsi uciekło i dziś stara się od niej za wszelką cenę odciąć. Ma w swoim nastawieniu potężnego sojusznika w postaci władz miasta stołecznego i ich naśladowców w innych miejscach Polski. Rzecz jasna – nie każdy maratończyk jest fajnopolakiem. Nie mówiąc już o ludziach, którzy biegają dla siebie, na co dzień, bez żadnej ideologii, najczęściej po lesie, bo tam biec najprzyjemniej i najzdrowiej. Nie jest też tak – jak usiłowali wiele razy kpić sobie niektórzy – że imprezy sportowe na całym świecie opanowali „fajnopolacy” (w wersji zachodniej). Wydarzenie, które może nie mieć żadnego ideologicznego zabarwienia w USA czy Australii, w Polsce je ma, bo dzieje się w określonym kontekście politycznym i społecznym. Problem warszawskich maratonów i innych podobnych wydarzeń wydaje się trywialny, ale w istocie wcale taki nie jest, ponieważ ilustruje stosunek lokalnej władzy do obywateli i korzystania przez nich z dobra wspólnego, jakim jest przestrzeń publiczna. Co począć w sytuacji, gdy większość niezainteresowana fanaberiami fajnopolactwa jest systematycznie lekceważona przez ratusz? Sposób jest, jak się zdaje, tylko jeden: trzeba zaprotestować spektakularnie i skutecznie. Skoro władza jest głucha na spokojnie komunikowane skargi i krytykę, trzeba postawić sprawy twardo.

Nie zdziwiłbym się – a nawet poparłbym takie działanie z całego serca – gdyby przy okazji kolejnego maratonu (a jeszcze jeden czeka Warszawę w tym roku, nie licząc pomniejszych wydarzeń) zdesperowani obywatele po prostu zablokowali jego trasę. Rzecz jasna – nielegalnie.

« poprzednia strona
12

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych