Rechot fajnopolactwa wywołało stwierdzenie posła PiS Jacka Sasina, że w Warszawie jest za dużo maratonów. Kpinki znalazły się i na portalu „Polityki”, i „Gazety Wyborczej”. Ta reakcja płynąca z kręgów najagresywniej lansujących lewackie idee jest kolejnym dowodem na to, że w przypadku imprez biegowych – nie tylko zresztą w stolicy, ale akurat Warszawa jest tutaj najjaskrawszym przykładem – mamy do czynienia z ideologią. Zaś ideolodzy, jak wiadomo, nie są otwarci na dyskusję. Są bowiem z definicji fanatykami, przekonanymi o swojej wyłącznej racji.
Spróbujmy jednak na chwilę rozpatrywać kwestię wyłącznie na poziomie pragmatycznym. Przy założeniu, że mamy dobrą wolę, nie sposób nie zauważyć, że problem nie jest wydumany – istnieje i coraz bardziej drażni zwykłych warszawian.
Jacek Sasin nie powiedział – być może nie miał tej świadomości – że Warszawa jest jednym z bodaj trzech miast na świecie, w których w roku odbywa się nie jeden, ale dwa maratony. A przy ich okazji mnóstwo imprez towarzyszących. Być może nie wiedział też, że rocznie ma w Warszawie miejsce około 130 imprez biegowych. Tylko biegowych, nie licząc rozmaitych mas krytycznych, przejazdów rolkarzy i innych podobnych działań. Oczywiście nie każda impreza biegowa oznacza zamknięcie wielu ulic. Część ogranicza się do jednej dzielnicy, część odbywa się w parkach i nie powoduje problemów. Niech jednak spośród 130 tylko jedna czwarta powoduje poważne utrudnienia – to w połączeniu z innymi wydarzeniami, takimi jak demonstracje i protesty, pokazuje skalę problemu.
Gdyby wielbiciele biegactwa mieli dobrą wolę, nie mogliby zignorować setek krytycznych komentarzy, które ukazują się za każdym razem pod tekstami o wielkich imprezach sportowych w stolicy. Tylko część z nich to agresywne obelgi. Bardzo wiele to spokojnie opowiedziane historie ludzi, którzy nie podzielają sportowej pasji, a którym impreza po raz kolejny poważnie utrudniła życie. Ktoś nie mógł dowieźć dziecka do szpitala, ktoś nie mógł wyjechać z rodziną na działkę, ktoś nie dojechał do zniedołężniałej matki, żeby zrobić jej obiad, jakaś kobieta nie była nawet w stanie pieszo pokonać ulicy, wracając z dzieckiem do domu – jej osiedle zostało przez maraton odcięte na wiele godzin. Mieliśmy już kilkakrotnie sytuacje, gdy z powodu maratonu zatrzymana została jadąca z ciężko chorym karetka. Nie będzie chyba zaskoczeniem, że nikt z tego powodu nie poniósł odpowiedzialności, a przecież mieliśmy do czynienia z działaniem, które obejmuje kodeks karny (art. 160 kk – narażenie na utratę zdrowia lub życia).
Gdyby miasto szanowało większość mieszkańców – a większość nie jest zainteresowana maratonami, masami krytycznymi i innymi fajnopolackimi akcjami – postawiłoby organizatorom odpowiednie wymogi.
Po pierwsze – jeśli w ogóle maraton musiałby prowadzić przez miasto, jego trasa nie mogłaby odcinać nawet jednego domu od reszty świata, choćby na minutę.
Po drugie – trasa nie mogłaby obejmować głównych arterii komunikacyjnych miasta. Po trzecie – za każdym razem trasa musiałaby prowadzić innymi ulicami w innej dzielnicy.
Po czwarte – to na organizatorach spoczęłoby zadanie dokładnego poinformowania mieszkańców o utrudnieniach, w sposób wyczerpujący i dokładny, a nie tak jak dziś – poprzez jakieś schematyczne mapki umieszczane w sieci (może dla fajnopolaków to nie do pojęcia, ale nie każdy mieszkaniec miasta ma dostęp do sieci). To organizator musiałby wydrukować w setkach tysięcy egzemplarzy dokładny rozkład godzin, w jakich zamykane miałyby być poszczególne ulice i byłby zobowiązany się go trzymać. Ulotki informacyjne musiałby rozprowadzić po całym mieście, a zwłaszcza tam, gdzie maraton spowoduje utrudnienia. Musiałyby się znaleźć na klatkach schodowych, za wycieraczkami samochodów, na przystankach. Że to wielka i kosztowna akcja? Trudno. Jeśli się chce zająć spory kawałek miasta na długo, trzeba ponieść koszty.
Po piąte – służby – i straż miejska, i policja – miałyby obywatelom pomagać, a nie tylko blokować ulice. Musieliby umieć wskazać, którędy wyjechać albo wjechać, jak dojść, gdzie nie da się przejść.
Wydaje się, że nie są to specjalnie wyśrubowane wymagania. Tak to zresztą wygląda w cywilizowanych krajach w przypadku podobnych wydarzeń. W Polsce oczywiście – nie.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Rechot fajnopolactwa wywołało stwierdzenie posła PiS Jacka Sasina, że w Warszawie jest za dużo maratonów. Kpinki znalazły się i na portalu „Polityki”, i „Gazety Wyborczej”. Ta reakcja płynąca z kręgów najagresywniej lansujących lewackie idee jest kolejnym dowodem na to, że w przypadku imprez biegowych – nie tylko zresztą w stolicy, ale akurat Warszawa jest tutaj najjaskrawszym przykładem – mamy do czynienia z ideologią. Zaś ideolodzy, jak wiadomo, nie są otwarci na dyskusję. Są bowiem z definicji fanatykami, przekonanymi o swojej wyłącznej racji.
Spróbujmy jednak na chwilę rozpatrywać kwestię wyłącznie na poziomie pragmatycznym. Przy założeniu, że mamy dobrą wolę, nie sposób nie zauważyć, że problem nie jest wydumany – istnieje i coraz bardziej drażni zwykłych warszawian.
Jacek Sasin nie powiedział – być może nie miał tej świadomości – że Warszawa jest jednym z bodaj trzech miast na świecie, w których w roku odbywa się nie jeden, ale dwa maratony. A przy ich okazji mnóstwo imprez towarzyszących. Być może nie wiedział też, że rocznie ma w Warszawie miejsce około 130 imprez biegowych. Tylko biegowych, nie licząc rozmaitych mas krytycznych, przejazdów rolkarzy i innych podobnych działań. Oczywiście nie każda impreza biegowa oznacza zamknięcie wielu ulic. Część ogranicza się do jednej dzielnicy, część odbywa się w parkach i nie powoduje problemów. Niech jednak spośród 130 tylko jedna czwarta powoduje poważne utrudnienia – to w połączeniu z innymi wydarzeniami, takimi jak demonstracje i protesty, pokazuje skalę problemu.
Gdyby wielbiciele biegactwa mieli dobrą wolę, nie mogliby zignorować setek krytycznych komentarzy, które ukazują się za każdym razem pod tekstami o wielkich imprezach sportowych w stolicy. Tylko część z nich to agresywne obelgi. Bardzo wiele to spokojnie opowiedziane historie ludzi, którzy nie podzielają sportowej pasji, a którym impreza po raz kolejny poważnie utrudniła życie. Ktoś nie mógł dowieźć dziecka do szpitala, ktoś nie mógł wyjechać z rodziną na działkę, ktoś nie dojechał do zniedołężniałej matki, żeby zrobić jej obiad, jakaś kobieta nie była nawet w stanie pieszo pokonać ulicy, wracając z dzieckiem do domu – jej osiedle zostało przez maraton odcięte na wiele godzin. Mieliśmy już kilkakrotnie sytuacje, gdy z powodu maratonu zatrzymana została jadąca z ciężko chorym karetka. Nie będzie chyba zaskoczeniem, że nikt z tego powodu nie poniósł odpowiedzialności, a przecież mieliśmy do czynienia z działaniem, które obejmuje kodeks karny (art. 160 kk – narażenie na utratę zdrowia lub życia).
Gdyby miasto szanowało większość mieszkańców – a większość nie jest zainteresowana maratonami, masami krytycznymi i innymi fajnopolackimi akcjami – postawiłoby organizatorom odpowiednie wymogi.
Po pierwsze – jeśli w ogóle maraton musiałby prowadzić przez miasto, jego trasa nie mogłaby odcinać nawet jednego domu od reszty świata, choćby na minutę.
Po drugie – trasa nie mogłaby obejmować głównych arterii komunikacyjnych miasta. Po trzecie – za każdym razem trasa musiałaby prowadzić innymi ulicami w innej dzielnicy.
Po czwarte – to na organizatorach spoczęłoby zadanie dokładnego poinformowania mieszkańców o utrudnieniach, w sposób wyczerpujący i dokładny, a nie tak jak dziś – poprzez jakieś schematyczne mapki umieszczane w sieci (może dla fajnopolaków to nie do pojęcia, ale nie każdy mieszkaniec miasta ma dostęp do sieci). To organizator musiałby wydrukować w setkach tysięcy egzemplarzy dokładny rozkład godzin, w jakich zamykane miałyby być poszczególne ulice i byłby zobowiązany się go trzymać. Ulotki informacyjne musiałby rozprowadzić po całym mieście, a zwłaszcza tam, gdzie maraton spowoduje utrudnienia. Musiałyby się znaleźć na klatkach schodowych, za wycieraczkami samochodów, na przystankach. Że to wielka i kosztowna akcja? Trudno. Jeśli się chce zająć spory kawałek miasta na długo, trzeba ponieść koszty.
Po piąte – służby – i straż miejska, i policja – miałyby obywatelom pomagać, a nie tylko blokować ulice. Musieliby umieć wskazać, którędy wyjechać albo wjechać, jak dojść, gdzie nie da się przejść.
Wydaje się, że nie są to specjalnie wyśrubowane wymagania. Tak to zresztą wygląda w cywilizowanych krajach w przypadku podobnych wydarzeń. W Polsce oczywiście – nie.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/290780-warszawskie-maratony-czyli-sprawa-calkiem-powazna-hanna-gronkiewicz-waltz-robi-miasto-dla-fajnopolactwa-a-nie-dla-zwyklych-ludzi?strona=1