Takie pomysły już się zresztą pojawiały, choćby po referendum nad „Brexitem”, gdy niektórzy argumentowali, że wynik plebiscytu jest nieważny, bo „niektórzy byli za głupi, by zrozumieć, nad czym głosują”. Inny przykład mieliśmy w Austrii, gdy między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich, w których prowadził kandydat skrajnie prawicowej „Wolnościowej Partii Austrii”, Norbert Hofer, w mediach pojawiły się propozycje równie światłych jak Zakaria ekspertów, aby uzależnić prawo do głosu w wyborach od poziomu wykształcenia i zasług.
Dyktatura lekarstwem
Piewcom globalizacji zaczął się palić grunt pod nogami. Proponują nam więc zamiast „tyranii większości” demokrację bez demosu. Cała argumentacja Zakarii w „Przyszłości Demokracji” jest w swoim wydźwięku antydemokratyczna. Obrona rządów elit na Zachodzie idzie u niego w parze z poparciem dla autorytaryzmu wszędzie indziej.
Dla Zakarii problemem nie jest to, że demokracja gdzieś poniosła porażkę, tylko że odniosła sukces. A na niedociągnięcia demokracji jego zdaniem „lekarstwem zawsze jest dyktatura”. Gdy Zakaria ostrzega więc przed korumpującym efektem władzy, brzmi to wobec jego ślepego poparcia dla rządów elit groteskowo. Tym bardziej, że te elity polityczne i kulturowe już rządzą, i są więc współodpowiedzialne za wyliczone przez niego niedociągnięcia. Z wywodów Zakarii wybrzmiewa także swoisty paternalizm. Motłoch ma uwierzyć, że wykluczenie go z procesu demokratycznego mu służy – zdejmując z niego presję decyzji oraz odpowiedzialność.
Za tym stoi przekonanie, że lud nie dorasta. Składa się, z wyjątkiem pojedynczych sztuk, wyrosłych nad miarę na ideowej diecie, na karły, gnomy, liliputy i Pigmeje. Ma niewłaściwą mentalność, jest ksenofobiczny, szowinistyczny, nacjonalistyczny, prymitywny i głupi.
„Gdy mamy wybór między wolnymi i sprawiedliwymi wyborami” – pisze Zakaria – „a gwarancją praw i wolności”, powinniśmy wybrać tę drugą opcję. Demokracja ogranicza się przy tym w jego pojęciu do procesu wyborczego, czyli do metody politycznej. Pytanie, czy tak wąskie definiowanie demokracji (w oderwaniu od jej podstaw moralnych) i przeciwstawianie jej prawom człowieka, czyli konstytucyjnym wolnościom, ma sens. Tym bardziej, że konstytucjonalizm może funkcjonować bez wolności, na co dowodem jest choćby Singapur.
Zakaria nie wspomina też ani słowem o tym, że demokratyczny uniwersalizm, który tak krytykuje, podsyca globalizacja. W konsekwencji w jego wywodach nie ma też słowa o nierównościach czy erozji narodowej suwerenności, a jedno i drugie jest bezpośrednim wynikiem procesów globalizacyjnych. Suwerenność jest integralną częścią demokracji. Zakaria zaś proponuje, by ją w ramach ochrony liberalnych wolności dalej ograniczać. Czym innym jest jego propozycja, by ponadnarodowe ciała, jak Bank Światowy czy WTO, w roli „niezależnych ekspertów” nadzorowały narodowe procesy polityczne. Nierówności zaś powodują, że prawa i wolności nie są dostępne wszystkim.
Zakaria jest zwany przez swoich krytyków „barometrem w dobrze skrojonym garniturze”, ponieważ bezbłędnie wyczuwa polityczne trendy. Był za wojną w Iraku, gdy wszyscy ją popierali, krytykował ją, gdy stało się to modne, by następnie dołączyć do chóru wieszczącego koniec amerykańskiej hegemonii. Wydaje się on jednak nie dostrzegać, że to za Atlantykiem znajdują się obecnie najsilniejsze impulsy antyglobalistyczne.
Niższa klasa średnia i proletariat, do których były redaktor naczelny „Foreign Affairs” zdaje się odczuwać tylko pogardę, są wciąż bardzo przywiązane do demokracji, jako procesu wyboru i nadzoru rządzących – przez lud. Na zasadzie „to my decydujemy o sobie, a nie oni” opiera się właśnie polityczna oferta Trumpa. Ten rozłam, pomiędzy głosem amerykańskich elit politycznych a rzeszą obywateli USA, będzie się jeszcze powiększał. Środki, które globalistyczne elity – głosem Zakarii – proponują, tylko przyśpieszą ich własną agonię.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Takie pomysły już się zresztą pojawiały, choćby po referendum nad „Brexitem”, gdy niektórzy argumentowali, że wynik plebiscytu jest nieważny, bo „niektórzy byli za głupi, by zrozumieć, nad czym głosują”. Inny przykład mieliśmy w Austrii, gdy między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich, w których prowadził kandydat skrajnie prawicowej „Wolnościowej Partii Austrii”, Norbert Hofer, w mediach pojawiły się propozycje równie światłych jak Zakaria ekspertów, aby uzależnić prawo do głosu w wyborach od poziomu wykształcenia i zasług.
Dyktatura lekarstwem
Piewcom globalizacji zaczął się palić grunt pod nogami. Proponują nam więc zamiast „tyranii większości” demokrację bez demosu. Cała argumentacja Zakarii w „Przyszłości Demokracji” jest w swoim wydźwięku antydemokratyczna. Obrona rządów elit na Zachodzie idzie u niego w parze z poparciem dla autorytaryzmu wszędzie indziej.
Dla Zakarii problemem nie jest to, że demokracja gdzieś poniosła porażkę, tylko że odniosła sukces. A na niedociągnięcia demokracji jego zdaniem „lekarstwem zawsze jest dyktatura”. Gdy Zakaria ostrzega więc przed korumpującym efektem władzy, brzmi to wobec jego ślepego poparcia dla rządów elit groteskowo. Tym bardziej, że te elity polityczne i kulturowe już rządzą, i są więc współodpowiedzialne za wyliczone przez niego niedociągnięcia. Z wywodów Zakarii wybrzmiewa także swoisty paternalizm. Motłoch ma uwierzyć, że wykluczenie go z procesu demokratycznego mu służy – zdejmując z niego presję decyzji oraz odpowiedzialność.
Za tym stoi przekonanie, że lud nie dorasta. Składa się, z wyjątkiem pojedynczych sztuk, wyrosłych nad miarę na ideowej diecie, na karły, gnomy, liliputy i Pigmeje. Ma niewłaściwą mentalność, jest ksenofobiczny, szowinistyczny, nacjonalistyczny, prymitywny i głupi.
„Gdy mamy wybór między wolnymi i sprawiedliwymi wyborami” – pisze Zakaria – „a gwarancją praw i wolności”, powinniśmy wybrać tę drugą opcję. Demokracja ogranicza się przy tym w jego pojęciu do procesu wyborczego, czyli do metody politycznej. Pytanie, czy tak wąskie definiowanie demokracji (w oderwaniu od jej podstaw moralnych) i przeciwstawianie jej prawom człowieka, czyli konstytucyjnym wolnościom, ma sens. Tym bardziej, że konstytucjonalizm może funkcjonować bez wolności, na co dowodem jest choćby Singapur.
Zakaria nie wspomina też ani słowem o tym, że demokratyczny uniwersalizm, który tak krytykuje, podsyca globalizacja. W konsekwencji w jego wywodach nie ma też słowa o nierównościach czy erozji narodowej suwerenności, a jedno i drugie jest bezpośrednim wynikiem procesów globalizacyjnych. Suwerenność jest integralną częścią demokracji. Zakaria zaś proponuje, by ją w ramach ochrony liberalnych wolności dalej ograniczać. Czym innym jest jego propozycja, by ponadnarodowe ciała, jak Bank Światowy czy WTO, w roli „niezależnych ekspertów” nadzorowały narodowe procesy polityczne. Nierówności zaś powodują, że prawa i wolności nie są dostępne wszystkim.
Zakaria jest zwany przez swoich krytyków „barometrem w dobrze skrojonym garniturze”, ponieważ bezbłędnie wyczuwa polityczne trendy. Był za wojną w Iraku, gdy wszyscy ją popierali, krytykował ją, gdy stało się to modne, by następnie dołączyć do chóru wieszczącego koniec amerykańskiej hegemonii. Wydaje się on jednak nie dostrzegać, że to za Atlantykiem znajdują się obecnie najsilniejsze impulsy antyglobalistyczne.
Niższa klasa średnia i proletariat, do których były redaktor naczelny „Foreign Affairs” zdaje się odczuwać tylko pogardę, są wciąż bardzo przywiązane do demokracji, jako procesu wyboru i nadzoru rządzących – przez lud. Na zasadzie „to my decydujemy o sobie, a nie oni” opiera się właśnie polityczna oferta Trumpa. Ten rozłam, pomiędzy głosem amerykańskich elit politycznych a rzeszą obywateli USA, będzie się jeszcze powiększał. Środki, które globalistyczne elity – głosem Zakarii – proponują, tylko przyśpieszą ich własną agonię.
Strona 3 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/315219-ideolog-liberalnego-zamordyzmu-kim-jest-fareed-zakaria-przyjaciel-sikorskiego-i-applebaum-oraz-zawziety-krytyk-polski?strona=3