Ta krytyka dotyczy głównie krajów Trzeciego Świata, przechodzących, często pozorne, procesy demokratyzacyjne. Zakaria wpada przy tym w pułapkę własnej szaty pojęciowej. Według jego definicji, aby dane państwo mogło stać się „nieliberalną demokracją”, najpierw musi stać się demokracją, a to wymaga przeprowadzenia autentycznie wolnych i pluralistycznych wyborów. Tym samym kraje, które przytacza, jako przykład nieliberalnych demokracji (Białoruś, Tadżykistan, Kirgizja) nimi nie są. Wybory, które przeprowadziły, nie były bowiem ani wolne, ani pluralistyczne. Były dyktaturami i są nimi nadal. Ta logiczna sprzeczność ciągnie się przez całą książkę Zakarii.
Rządy elit
Tak samo krytycznie były wydawca amerykańskiego „Newsweeka” odnosi się jednak także do dobrze zakorzenionych demokracji zachodnich. „Politycy krajów o długiej demokratycznej tradycji coraz więcej czasu poświęcają na wsłuchiwanie się w głos ludu” – skarży się Zakaria. „I coraz częściej są więźniami grup nacisku” – dodaje. Demokratyzacja zaczęła przybierać jego zdaniem karykaturalne rozmiary, zmieniając mężów stanu w niewolników demosu, oceniających swój sukces przez pryzmat cotygodniowych sondaży popularności. Zamiast rządzić, sterować, i tu wracamy do metafory z „Odysei” Homera, politycy idą za głosem „wielkich niedomytych” (the great unwashed), innymi słowy motłochu. Wynikiem jest dojście do władzy nie tych, którzy powinni (faszystów, konserwatystów, populistów, fanatyków – niepotrzebne skreślić), co nieuchronnie prowadzi do ograniczenia wolności, szczególnie mniejszości seksualnych i etnicznych.
Zakaria nie próbuje nawet ukryć swojej pogardy dla szerokich mas, które chcą uczestniczyć w demokratycznym procesie, nie posiadając do tego narzędzi. Tych, którzy nie studiowali na jednej z uczelni Ivy League, do których on sam uczęszczał. Lekarstwem na „masową demokrację” są jego zdaniem elity. Rządy mniej reprezentacyjne i bardziej oligarchiczne. Zakaria twierdzi wręcz, że światła oligarchia, wyznająca coś, co nazywa on „liberalnym konstytucjonalizmem”, jest lepszą opcją niż nieliberalna, tępiąca mniejszości i innowierców demokracja.
„Jeśli nieregulowana demokracja zagraża wolności, to należy ją zastąpić – jak pisze Lee Harris w swojej książce „Następna wojna domowa w USA: Populistyczna rewolta przeciwko liberalnym elitom” („The next american civil war: The Populist Revolt Against the Liberal Elite”) – demokracją regulowaną. Regulowana demokracja wymaga zaś regulatorów. W tej roli Zakaria widzi „niezależnych sędziów”, banki centralne czy Światową Organizację Handlu oraz „elitarny korpus ekspertów”. Rządy będą funkcjonowały lepiej, jeśli wyjmiemy to, co polityczne z polityki. Z tej pozycji krytykował w swoim programie w CNN już kilkakrotnie polski rząd i jego traktowanie sędziów konstytucyjnych, z prof. Rzeplińskim na czele. Bronił też korporacji, znajdujących się „pod atakiem niebezpiecznych utopistów”, czyli antyglobalistów.
Zakaria wskazuje przy tym na Unię Europejską jako udany przykład „niedemokratycznego prowadzenia polityki”. Demokratyczny deficyt europejskiej wspólnoty jest dla niego zaletą, a nie wadą, bowiem „izoluje Unię od politycznego nacisku” obywateli.
Odebrać głos motłochowi
Nie da się przy tym oprzeć wrażeniu, że Zakaria, który niegdyś stwierdził, że „Chińczycy są wdzięczni za pracę niewolniczą w fabrykach”, a odpowiedzią na kryzys finansowy jest „więcej kapitalizmu”, nie tyle broni efektywnych rządów i osobistych wolności, co przywilejów elitarnej, liberalnej kasty, obawiającej się, że przegrani procesu globalizacji dojdą do władzy i wyszarpią spod nich bogactwo i przywileje. Zakaria raz już tego doświadczył i najwyraźniej nie ma ochoty na powtórkę.
Stąd jego słabo skrywana radość z upadku „Białej Ameryki” (okazana w programie „Global Public Square”, emitowanym w CNN w styczniu tego roku). „Biali Amerykanie z niższej klasy średniej wymierają w zastraszającym tempie, z powodu chorób, narkomanii, alkoholizmu” – mówił, dodając, że są to wyborcy Donalda Trumpa. „To oznacza, że Trumpowi nie uda się zrealizować swojego hasła wyborczego – »Przywrócić wielkość Ameryce« [„Make America great again]” – radował się. Biała Ameryka, ten ciemiężony „white trash” („biały śmieć”), pierwsza ofiara schyłku ładu waszyngtońskiego, już się nie podniesie.
Ot, cała filozofia. Tu nie o demokrację chodzi ani o wolność czy obronę systemu „checks and balances”, choć trudno się nie zgodzić z częścią krytyki przytaczanej przez Zakarię, choćby nieznośnego uzależnienia procesu politycznego od słupków poparcia lub jego argumentem za bardziej republikańskimi rządami.
Z resztą zgodzić się już trudniej, bowiem w miejsce „chaotycznych” rządów demosu Zakaria proponuje nam miękki autorytaryzm. Rządy zza zamkniętych drzwi gabinetów, podparte niewybranymi demokratycznie ciałami regulacyjnymi, nieliczące się z rządzonymi. Oligarchia, czy jak twierdzi Niall Ferguson „rządy arystokracji” w imię wolności, to aż nader oryginalna koncepcja. Gdyby Zakaria miał taką możliwość, odebrałby temu „białemu motłochowi”, który głosował na Trumpa, pewnie prawa wyborcze.
Ciąg dalszy na kolejnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Ta krytyka dotyczy głównie krajów Trzeciego Świata, przechodzących, często pozorne, procesy demokratyzacyjne. Zakaria wpada przy tym w pułapkę własnej szaty pojęciowej. Według jego definicji, aby dane państwo mogło stać się „nieliberalną demokracją”, najpierw musi stać się demokracją, a to wymaga przeprowadzenia autentycznie wolnych i pluralistycznych wyborów. Tym samym kraje, które przytacza, jako przykład nieliberalnych demokracji (Białoruś, Tadżykistan, Kirgizja) nimi nie są. Wybory, które przeprowadziły, nie były bowiem ani wolne, ani pluralistyczne. Były dyktaturami i są nimi nadal. Ta logiczna sprzeczność ciągnie się przez całą książkę Zakarii.
Rządy elit
Tak samo krytycznie były wydawca amerykańskiego „Newsweeka” odnosi się jednak także do dobrze zakorzenionych demokracji zachodnich. „Politycy krajów o długiej demokratycznej tradycji coraz więcej czasu poświęcają na wsłuchiwanie się w głos ludu” – skarży się Zakaria. „I coraz częściej są więźniami grup nacisku” – dodaje. Demokratyzacja zaczęła przybierać jego zdaniem karykaturalne rozmiary, zmieniając mężów stanu w niewolników demosu, oceniających swój sukces przez pryzmat cotygodniowych sondaży popularności. Zamiast rządzić, sterować, i tu wracamy do metafory z „Odysei” Homera, politycy idą za głosem „wielkich niedomytych” (the great unwashed), innymi słowy motłochu. Wynikiem jest dojście do władzy nie tych, którzy powinni (faszystów, konserwatystów, populistów, fanatyków – niepotrzebne skreślić), co nieuchronnie prowadzi do ograniczenia wolności, szczególnie mniejszości seksualnych i etnicznych.
Zakaria nie próbuje nawet ukryć swojej pogardy dla szerokich mas, które chcą uczestniczyć w demokratycznym procesie, nie posiadając do tego narzędzi. Tych, którzy nie studiowali na jednej z uczelni Ivy League, do których on sam uczęszczał. Lekarstwem na „masową demokrację” są jego zdaniem elity. Rządy mniej reprezentacyjne i bardziej oligarchiczne. Zakaria twierdzi wręcz, że światła oligarchia, wyznająca coś, co nazywa on „liberalnym konstytucjonalizmem”, jest lepszą opcją niż nieliberalna, tępiąca mniejszości i innowierców demokracja.
„Jeśli nieregulowana demokracja zagraża wolności, to należy ją zastąpić – jak pisze Lee Harris w swojej książce „Następna wojna domowa w USA: Populistyczna rewolta przeciwko liberalnym elitom” („The next american civil war: The Populist Revolt Against the Liberal Elite”) – demokracją regulowaną. Regulowana demokracja wymaga zaś regulatorów. W tej roli Zakaria widzi „niezależnych sędziów”, banki centralne czy Światową Organizację Handlu oraz „elitarny korpus ekspertów”. Rządy będą funkcjonowały lepiej, jeśli wyjmiemy to, co polityczne z polityki. Z tej pozycji krytykował w swoim programie w CNN już kilkakrotnie polski rząd i jego traktowanie sędziów konstytucyjnych, z prof. Rzeplińskim na czele. Bronił też korporacji, znajdujących się „pod atakiem niebezpiecznych utopistów”, czyli antyglobalistów.
Zakaria wskazuje przy tym na Unię Europejską jako udany przykład „niedemokratycznego prowadzenia polityki”. Demokratyczny deficyt europejskiej wspólnoty jest dla niego zaletą, a nie wadą, bowiem „izoluje Unię od politycznego nacisku” obywateli.
Odebrać głos motłochowi
Nie da się przy tym oprzeć wrażeniu, że Zakaria, który niegdyś stwierdził, że „Chińczycy są wdzięczni za pracę niewolniczą w fabrykach”, a odpowiedzią na kryzys finansowy jest „więcej kapitalizmu”, nie tyle broni efektywnych rządów i osobistych wolności, co przywilejów elitarnej, liberalnej kasty, obawiającej się, że przegrani procesu globalizacji dojdą do władzy i wyszarpią spod nich bogactwo i przywileje. Zakaria raz już tego doświadczył i najwyraźniej nie ma ochoty na powtórkę.
Stąd jego słabo skrywana radość z upadku „Białej Ameryki” (okazana w programie „Global Public Square”, emitowanym w CNN w styczniu tego roku). „Biali Amerykanie z niższej klasy średniej wymierają w zastraszającym tempie, z powodu chorób, narkomanii, alkoholizmu” – mówił, dodając, że są to wyborcy Donalda Trumpa. „To oznacza, że Trumpowi nie uda się zrealizować swojego hasła wyborczego – »Przywrócić wielkość Ameryce« [„Make America great again]” – radował się. Biała Ameryka, ten ciemiężony „white trash” („biały śmieć”), pierwsza ofiara schyłku ładu waszyngtońskiego, już się nie podniesie.
Ot, cała filozofia. Tu nie o demokrację chodzi ani o wolność czy obronę systemu „checks and balances”, choć trudno się nie zgodzić z częścią krytyki przytaczanej przez Zakarię, choćby nieznośnego uzależnienia procesu politycznego od słupków poparcia lub jego argumentem za bardziej republikańskimi rządami.
Z resztą zgodzić się już trudniej, bowiem w miejsce „chaotycznych” rządów demosu Zakaria proponuje nam miękki autorytaryzm. Rządy zza zamkniętych drzwi gabinetów, podparte niewybranymi demokratycznie ciałami regulacyjnymi, nieliczące się z rządzonymi. Oligarchia, czy jak twierdzi Niall Ferguson „rządy arystokracji” w imię wolności, to aż nader oryginalna koncepcja. Gdyby Zakaria miał taką możliwość, odebrałby temu „białemu motłochowi”, który głosował na Trumpa, pewnie prawa wyborcze.
Ciąg dalszy na kolejnej stronie
Strona 2 z 3
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/315219-ideolog-liberalnego-zamordyzmu-kim-jest-fareed-zakaria-przyjaciel-sikorskiego-i-applebaum-oraz-zawziety-krytyk-polski?strona=2