Byłam najmłodsza wśród skazanych, miałam 19 lat, Kasia 25, Toth Joska i Kote Soros Joska po 27. Być może dlatego zmienili mi karę w drugiej instancji na dożywocie. Do dziś nie wiem dlaczego zostałam przy życiu, nic za to nie zrobiłam. Wielokrotnie życzyłam sobie, aby mnie powieszono. Skazano mnie na życie, co jest dużo cięższym krzyżem niż gdyby wykonano na mnie wyrok śmierci
— mówi uczestniczka węgierskiego powstania 1956 r., była posłanka Fideszu, Maria Wittner w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
wPolityce.pl: Za początek powstania w Budapeszcie uważa się manifestację zorganizowana 23 października 1956 r. przez studentów Politechniki w Budapeszcie, który była wyrazem poparcia dla żądań robotników z Poznania. Jak zaczął się Pani udział w powstaniu węgierskim 1956 r.?
Maria Wittner: Na placu Blaha Lujza oczekiwaliśmy na wydrukowanie szesnastopunktowej rezolucji, kiedy rozeszła się pogłoska, że przy radiu giną młodzi ludzie. Przestała nas interesować rezolucja, pobiegliśmy pod gmach radia. Weszłam na dach domu piętrowego, tam było dwóch młodych chłopaków z „gitarą” („pepesza” - przyp. red.), nauczyli mnie jak ją obsługiwać i ładowałam im broń.
Jak zdobyliście broń?
Do radia często przyjeżdżała karetka, powstańcy ją zatrzymali, okazało się, że była pełna broni. W ten sposób dowożono broń avoszom (ÁVH – Urząd Bezpieczeństwa Państwa – węgierska bezpieka, działała w latach 1945-1956). Kiedy po całonocnych walkach zajęliśmy radio, tam również była broń. Wybrałam dubeltówkę wzorowaną na broni z 1848 r., bo znałam się na obsłudze takiej broni. Na podwórku radia wysłuchaliśmy przemówienia premiera Imre Nagy, który wezwał do zawieszenia broni. Przez większość powstania walczyłam w zaułku Corvina, było tam wielu powstańców, trwały ciężkie starcia. Pamiętam małego chłopca, który zakradł się za czołg i rzucił czymś w niego, po czym czołg stanął w płomieniach, wtedy widziałam po raz pierwszy koktajl Mołotowa. W zaułku Corvina spotkałam moją koleżankę Kasię, z którą walczyłam do końca powstania. Później walczyłam przy ulicy Vajdahunyad, mieliśmy wspólne patrole i hasła z powstańcami ze szkoły przy ulicy Prater i z zaułkiem Corvina.
Przy ulicy Vajdahunyad zrobiono pani słynne zdjęcie z „pepeszą”.
Przyjechali do nas dziennikarze „Magyar Honvéd” z zagranicznym reporterem i zrobili nam grupowe zdjęcie. Potem powiedzieli, żebym stanęła z Kasią do wspólnej fotografii. Byłam uzbrojona tylko w „tetetkę”, którą zabrałam oficerowi policji, pistolet był niewidoczny, miałam go przy boku, więc dali mi „gitarę”, żeby zdjęcie było bardziej efektowne. Zrobiono nam jeszcze trzy zdjęcia, później komuniści mówili, że to zdjęcia zdrajców. Kiedy dziś przeglądam tamte zdjęcia, widze jak wiele osób z fotografii już nie żyje. O losach wielu osobach nic nie wiem. Na jednym ze zdjęć jest mały chłopiec w berecie, to Janeczek Vorgo, przedstawia go rzeźba, która znajduje się w zaułku Corvina.
Co się z nim stało?
Dzięki Bogu żyje do dzisiaj. Mamy dobry kontakt, z całej grupy skazanych ze zdjęcia zostało nas tylko dwoje. Pozostali zmarli już, Geza Lutzky, według dokumentów miał zostać wypuszczony z więzienia w 1963 r. na mocy amnestii, nie zwolniono go, ale przeniesiono do tzw. więzienia zbiorczego, skąd trafił do szpitala psychiatrycznego, tam poddano go elektrowstrząsom. Resztę swojego życia spędził w ośrodku pod Szentendre na terapii. Odwiedzałam go, powiedziałam mu kiedyś – nasze dożywocie w końcu się skończyło, opuściliśmy więzienia, założyliśmy rodziny, kochaliśmy i byliśmy kochani, lecz ty przez całe życie byłeś pod kontrolą, a dostałeś tylko dziesięć lat. W końcu dobry Bóg go wyswobodził, byłam na jego pogrzebie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Byłam najmłodsza wśród skazanych, miałam 19 lat, Kasia 25, Toth Joska i Kote Soros Joska po 27. Być może dlatego zmienili mi karę w drugiej instancji na dożywocie. Do dziś nie wiem dlaczego zostałam przy życiu, nic za to nie zrobiłam. Wielokrotnie życzyłam sobie, aby mnie powieszono. Skazano mnie na życie, co jest dużo cięższym krzyżem niż gdyby wykonano na mnie wyrok śmierci
— mówi uczestniczka węgierskiego powstania 1956 r., była posłanka Fideszu, Maria Wittner w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
wPolityce.pl: Za początek powstania w Budapeszcie uważa się manifestację zorganizowana 23 października 1956 r. przez studentów Politechniki w Budapeszcie, który była wyrazem poparcia dla żądań robotników z Poznania. Jak zaczął się Pani udział w powstaniu węgierskim 1956 r.?
Maria Wittner: Na placu Blaha Lujza oczekiwaliśmy na wydrukowanie szesnastopunktowej rezolucji, kiedy rozeszła się pogłoska, że przy radiu giną młodzi ludzie. Przestała nas interesować rezolucja, pobiegliśmy pod gmach radia. Weszłam na dach domu piętrowego, tam było dwóch młodych chłopaków z „gitarą” („pepesza” - przyp. red.), nauczyli mnie jak ją obsługiwać i ładowałam im broń.
Jak zdobyliście broń?
Do radia często przyjeżdżała karetka, powstańcy ją zatrzymali, okazało się, że była pełna broni. W ten sposób dowożono broń avoszom (ÁVH – Urząd Bezpieczeństwa Państwa – węgierska bezpieka, działała w latach 1945-1956). Kiedy po całonocnych walkach zajęliśmy radio, tam również była broń. Wybrałam dubeltówkę wzorowaną na broni z 1848 r., bo znałam się na obsłudze takiej broni. Na podwórku radia wysłuchaliśmy przemówienia premiera Imre Nagy, który wezwał do zawieszenia broni. Przez większość powstania walczyłam w zaułku Corvina, było tam wielu powstańców, trwały ciężkie starcia. Pamiętam małego chłopca, który zakradł się za czołg i rzucił czymś w niego, po czym czołg stanął w płomieniach, wtedy widziałam po raz pierwszy koktajl Mołotowa. W zaułku Corvina spotkałam moją koleżankę Kasię, z którą walczyłam do końca powstania. Później walczyłam przy ulicy Vajdahunyad, mieliśmy wspólne patrole i hasła z powstańcami ze szkoły przy ulicy Prater i z zaułkiem Corvina.
Przy ulicy Vajdahunyad zrobiono pani słynne zdjęcie z „pepeszą”.
Przyjechali do nas dziennikarze „Magyar Honvéd” z zagranicznym reporterem i zrobili nam grupowe zdjęcie. Potem powiedzieli, żebym stanęła z Kasią do wspólnej fotografii. Byłam uzbrojona tylko w „tetetkę”, którą zabrałam oficerowi policji, pistolet był niewidoczny, miałam go przy boku, więc dali mi „gitarę”, żeby zdjęcie było bardziej efektowne. Zrobiono nam jeszcze trzy zdjęcia, później komuniści mówili, że to zdjęcia zdrajców. Kiedy dziś przeglądam tamte zdjęcia, widze jak wiele osób z fotografii już nie żyje. O losach wielu osobach nic nie wiem. Na jednym ze zdjęć jest mały chłopiec w berecie, to Janeczek Vorgo, przedstawia go rzeźba, która znajduje się w zaułku Corvina.
Co się z nim stało?
Dzięki Bogu żyje do dzisiaj. Mamy dobry kontakt, z całej grupy skazanych ze zdjęcia zostało nas tylko dwoje. Pozostali zmarli już, Geza Lutzky, według dokumentów miał zostać wypuszczony z więzienia w 1963 r. na mocy amnestii, nie zwolniono go, ale przeniesiono do tzw. więzienia zbiorczego, skąd trafił do szpitala psychiatrycznego, tam poddano go elektrowstrząsom. Resztę swojego życia spędził w ośrodku pod Szentendre na terapii. Odwiedzałam go, powiedziałam mu kiedyś – nasze dożywocie w końcu się skończyło, opuściliśmy więzienia, założyliśmy rodziny, kochaliśmy i byliśmy kochani, lecz ty przez całe życie byłeś pod kontrolą, a dostałeś tylko dziesięć lat. W końcu dobry Bóg go wyswobodził, byłam na jego pogrzebie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/313697-maria-wittner-uczestniczka-wegierskiego-powstania-1956-r-nie-mozna-przebaczyc-komunistycznych-zbrodni-bo-nigdy-nie-prosili-o-przebaczenie-nasz-wywiad?strona=1