Przedstawiciele Korei Południowej coraz częściej mówią o konieczności pozyskania przez Seul broni jądrowej. Ostatnio w tym tonie wypowiedział się Kim Yong-hyun nominowany na stanowisko ministra obrony, który zauważył, że „jest to jedna z opcji”, jaką należy rozważyć. Powód jest oczywisty. Jak uważają bowiem eksperci, północnokoreański reżim dysponuje już obecnie 50 głowicami i ma zapas wzbogaconego materiału rozszczepialnego na budowę kolejnych 20. Dodatkowo obserwatorzy są zaniepokojeni pogłębiającą się współpracą wojskową reżimu Kima z Rosją, co może w praktyce oznaczać transfer technologii wojskowych, również z obszaru atomowego.
Warto jednak zastanowić się,jak tego rodzaju scenariusz mogą postrzegać w Waszyngtonie - państwie które jest gwarantem bezpieczeństwa Korei Płd., utrzymuje tam swój znaczący kontyngent wojskowy i w ostatnich latach dąży do pogłębienia współpracy wojskowej. Podobieństwa położenia Korei Płd. i Polski rzucają się w oczy, choć oczywiście nie można mówić w tym przypadku o identycznej sytuacji, co oznacza, że wnioski na temat ewentualnej reakcji Waszyngtonu na koreańskie aspiracje mogą być przydatne dla naszej polityki w tym obszarze.
Toby Dalton i George Perkovich, eksperci Carnegie Endowment for International Peace zwrócili uwagę w artykule opublikowanym w portalu Foreign Policy na kilka podstawowych pól ewentualnego konfliktu między Koreą Płd. a Stanami Zjednoczonymi, jeśliby władze w Seulu zdecydowały się na uruchomienie własnego programu nuklearnego. Zwracają uwagę, że budowa broni jądrowej oraz systemów ich przenoszenia jest pewnym procesem, który zajmuje dużo czasu. W przypadku Korei Płd., mającej rozwiniętą cywilną energetykę nuklearną, bo w kraju pracuje kilkadziesiąt reaktorów, czas niezbędny na budowę potencjału jądrowego szacowany jest na ok. 10 lat. Jeszcze bardziej sprawy komplikują się w przypadku środków przenoszenia. Ze względu na niewielkie rozmiary państwa południowokoreańskiego, najlepszą i w gruncie rzeczy jedyną opcją, jest budowa okrętów podwodnych o napędzie atomowym. To też jest długi proces, nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że Korea Płd. ma jeden z najlepiej rozwiniętych na świecie przemysłów stoczniowych.
Wyłom w dotychczasowej polityce USA?
Niezbędny byłby w takim przypadku transfer technologii, najpewniej amerykańskiej, na co Waszyngton musi wyrazić zgodę. Porozumienie AUKUS stanowi wyłom w dotychczasowej polityce Stanów Zjednoczonych, ale nie oznacza to, że w sposób automatyczny zostanie rozciągnięte na Koreą Płd. Jest jeszcze, jak zauważają autorzy, kwestia, którą trzeba będzie rozwiązać. Otóż ewentualne uruchomienie przez Seul programu nuklearnego nie pozostanie niezauważone na Północy czy w Chinach.
To z kolei oznacza, iż przez dziesięć, a może nawet więcej lat, jakie potrzebne będą Koreańczykom z południa na zbudowanie swych zdolności jądrowych, zagrożenie wybuchem konfliktu, w tym prewencyjnymi atakami na ich instalacje jądrowe, będzie większe niż obecnie. A zatem, jeśli południowokoreański program budowy broni jądrowej miałby doprowadzić do oczekiwanego rezultatu, to amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa „w okresie przejściowym” musiałyby ulec wzmocnieniu. Oznacza to zarówno ryzyko wciągnięcia Ameryki w lokalny konflikt, jak również oznaczać musiałoby gruntowną rewizję dotychczasowej polityki Waszyngtonu w kwestii proliferacji broni jądrowej. Ryzyko konfliktu jest tym większe, że historia uczy nas, iż pierwsze 15 – 20 lat po tym jak państwo aspirujące uzyskuje broń jądrową, częstotliwość konfliktów czy sytuacji kryzysowych z jego udziałem rośnie.
Amerykańskie prawo i tzw. Poprawka Glenna
Dalton i Perkovich, zwracają też uwagę na fakt, że w amerykańskim prawodawstwie obowiązuje tzw. Poprawka Glenna nakazująca Białemu Domowi nałożyć sankcje, zatrzymać transfer broni, pomoc finansową i rozwojową, jeśli kraj, który do tej pory był amerykańskim partnerem, złamie zasadę nieproliferacji broni jądrowej i podejmie działania na rzecz jej pozyskania. Podobnych działań, tylko na większą skalę, można spodziewać się ze strony innych państw.
W 2016 roku, kiedy Seul wymierzył swe rakiety konwencjonalne w cele znajdujące się w Chinach, Pekin nałożył ograniczenia ekonomiczne i handlowe na Koreę Płd., które kosztowały 7,5 mld dolarów. Teraz, gdyby uruchomiony został południowokoreański program budowy bomby atomowej, należy spodziewać się dalej idących, a przez to kosztowniejszych sankcji. Oczywiście, jak zauważają autorzy, liderzy południowokoreańscy mogliby zacząć wywierać presję na Biały Dom i Kongres, aby w ich przypadku złagodzono dotychczas obowiązujące zapisy traktatu o współpracy, w tym wojskowej, nakładające precyzyjne zakazy w zakresie wojskowego wykorzystania atomu. Tego rodzaju droga jest również długotrwała i obarczona ryzykiem niepowodzenia, co może okazać się tym bardziej ryzykowne, że czas dojścia do statusu państwa jądrowego wymagał będzie zwiększonej protekcji ze strony Ameryki.
Zmiana dotychczasowej linii amerykańskiej polityki, która od lat 60. opowiada się za nieproliferacją w zakresie broni jądrowej będzie tym trudniejsza, że w obecnych realiach, w związku choćby z polityką Rosji, rośnie ryzyko pozyskania tego rodzaju zdolności przez radykalnie nastrojonych przywódców państwowych wrogich Ameryce, a nawet przez formacje terrorystyczne w rodzaju Hezbollahu. Te obawy będą raczej wzmacniały amerykańskie przywiązanie do zasady nieproliferacji niż je osłabiały. W efekcie, jak argumentują eksperci Carnegie, nie wydaje się, aby Ameryka mogła wesprzeć czynnie (gwarancje bezpieczeństwa, transfer technologii, rewizja zapisów traktatowych) południowokoreańskie aspiracje w zakresie broni jądrowej.
Na czym polega „latencja jądrowa”?
Mamy do czynienia z trudnym paradoksem, bo zagrożenie ze strony Korei Płn. jest realne. Tylko że nie rozwiąże się - sugerują Autorzy wystąpienia - tego problemu, wchodząc na drogę prowadzącą do budowy południowokoreańskiej bomby jądrowej, a nawet taka opcja może pogorszyć sytuację bezpieczeństwa Seulu.
Oznacza to, że myślenie o własnym potencjale winno być uznane za ślepą uliczkę, a jedynym rozwiązaniem jest wspólna, z udziałem Waszyngtonu, praca na rzecz wzmocnienia regionalnej architektury bezpieczeństwa.
Ale czy rzeczywiście jest to jedyna opcja? Lami Kim, profesor z Inouye Asia-Pacific Center for Security Studies, a instytut ten jest ulokowaną na Hawajach placówką amerykańskiego Departamentu Obrony, zaproponował na łamach portalu War on the Rocks, specjalizującego się w sprawach wojskowych, inne rozwiązanie tej kwestii. Otóż, jej zdaniem, Seul powinien pójść w ślady Japonii i wdrożyć program „latencji jądrowej” (nuclear latency). Na czym on polega?
Nie chodzi w tym wypadku o budowę broni jądrowej ale wykonanie dużego kroku w stronę uzyskania takich zdolności, o ile sytuacja ulegnie zaostrzeniu. Na takie działanie zdecydowało się Tokio, uzyskując w swoim czasie zezwolenie Waszyngtonu. Chodzi o rozpoczęcie procesu wzbogacania materiału rozszczepialnego, który w przyszłości może posłużyć do budowy broni jądrowej. Japonia, choć takiej nie posiada, ma obecnie 45 ton wzbogaconego plutonu, co, jak się szacuje, może umożliwić budowę w ciągu kilku miesięcy nawet tysiąca głowic jądrowych. A zatem nie mówimy o 10 – 15 latach „okresu przejściowego”, ale o kilku miesiącach. W przypadku ataku nuklearnego przeciwnika te kilka miesięcy to też zbyt długo, ale wówczas powinien zacząć działać amerykański „parasol jądrowy”. W razie zaostrzenia sytuacji, ale nie rozpoczęcia wojny jądrowej, kolejne kroki sygnalizujące rozpoczęcie przez takie państwo jak Japonia działań na rzecz pozyskania „bomby” mogą nawet być elementem polityki deeskalacji.
Jak argumentuje Lami Kim, są też argumenty ekonomiczne, niekoniecznie związane z kwestiami bezpieczeństwa, które mogłyby skłonić Waszyngton do wyrażenia zgody na tego rodzaju politykę Seulu. „Zwolennicy latencji jądrowej – argumentuje - przedstawiają kilka uzasadnień, aby przekonać Waszyngton do wyrażenia zgody na rozwój technologii wzbogacania i przetwarzania lub piroprzetwarzania (materiału rozszczepialnego – MB) w Korei Południowej. Jednym z kluczowych argumentów jest potrzeba zdolności wzbogacania w celu zapewnienia stabilnych dostaw paliwa dla 26 elektrowni jądrowych Korei Południowej, które generują około 30 procent energii elektrycznej w kraju. Biorąc pod uwagę, że Rosja dominuje w globalnych zdolnościach wzbogacania, a Korea Południowa importuje 30 procent swojego paliwa jądrowego z Rosji, zwolennicy twierdzą, że Korea Południowa powinna rozwijać własne zdolności wzbogacania, aby uniknąć zależności od Rosji i potencjalnego przymusu ze strony Moskwy”.
Rozpoczęcie wzbogacania może tez rozwiązać narastający problem, przed którym stoi Seul, związany ze składowaniem odpadów jądrowych.
To wciąż nie panaceum
Proponowane przez Lami Kim rozwiązanie nie jest panaceum. Ryzyko pójścia tą drogą, jak argumentuje, związane jest z obawami południowokoreańskiego społeczeństwa, czy tego rodzaju półśrodek jest wystarczającym wzmocnieniem odstraszania coraz bardziej agresywnego rywala z północy.
Przekonywanie populacji wymagałoby uruchomienia dużych programów w mediach, co z kolei oznaczałoby nadanie temu projektowi niepotrzebnego rozgłosu. Nie ulega też wątpliwości, że uruchomienie przez Seul programu wzbogacania materiału rozszczepialnego, w ramach tzw. latencji jądrowej, w optymalnej formule winno być skoordynowane i uzgodnione z Waszyngtonem. To, co ciekawe w wystąpieniu amerykańskiej ekspert, to fakt, iż swe propozycje adresuje ona zarówno do Seulu, który winien zająć bardziej kompromisową postawę w tej kwestii, jak i do Waszyngtonu, który w nowych realiach bezpieczeństwa powinien zacząć rewidować swą dotychczasową, nieprzejednaną w kwestii proliferacji, politykę.
Korea Płd. swymi zabiegami o wzmocnienia amerykańskiego parasola nuklearnego i własnych zdolności radzenia sobie z wyzwaniem ze strony reżimu Kimów „przeciera szlaki” innym sojusznikom Stanów Zjednoczonych. Warto w związku z tym obserwować i uczyć się, w jaki sposób można zabiegać o wzmocnienie amerykańskiej protekcji lub, co jest alternatywą, własnych zdolności.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/707167-czy-latencja-jadrowa-jest-programem-dla-polski