Jens Stoltenberg, były już Sekretarz Generalny NATO, mówi w wywiadzie dla The Times, że Moskwa prowadzi politykę zacieśniania więzi strategicznych w czworokącie z udziałem Pekinu, Teheranu i Pjongjangu.
W tym wypadku nie chodzi tylko o potwierdzenie, iż na naszych oczach powstaje kolejna oś zła, sojusz państw zainteresowanych rozmontowaniem dotychczasowego porządku i narzuceniem światu własnych reguł, ale Stoltenberg sygnalizuje jeszcze jedno zagrożenie.
Otóż jego zdaniem polityka Putina oznacza też pogłębiające się uzależnienie Rosji od Chin, które ze względu na siłę swej gospodarki stają się przywódcą tego niesformalizowanego sojuszu. Moskale za otrzymywaną z każdego z tych krajów pomoc płacą transferem technologii, w tym wojskowych i jądrowych, co zarówno ma wymiar potencjalnie destabilizujący jak i per saldo wzmacnia chińskie możliwości, co Pekin skwapliwie wykorzystuje, prowadząc politykę forsownych zbrojeń.
Dowody na pogłębiającą się współpracę
Dowodów na to, że mamy do czynienia z pogłębiającą się współpracą między czterema państwami rewizjonistycznymi, do których mogą dołączyć kolejne, jest aż nadto. Niedawno amerykański wywiad donosił o dostawach z Iranu do Rosji rakiet balistycznych krótkiego zasięgu, wcześniej mieliśmy informacje o narastających transportach broni z Korei Płn.
Obydwa te kraje miały w zamian otrzymać od Putina technologię kosmiczną, co umożliwiło Koreańczykom skuteczne umieszczenie na orbicie okołoziemskiej sztucznego satelity ziemi a z kolei Irańczycy mieli pozyskać z kolei rozwiązania przybliżające ich do celu, do którego dążą od dawna, chodzi o osiągnięcie statusy mocarstwa nuklearnego.
Przykładów rosyjsko – chińskiej współpracy jest też niemało. Począwszy od wspólnych manewrów wojskowych u wybrzeży Japonii, przez doniesienia na temat chińskich dostaw silników montowanych przez Moskali w dronach, po wspólne rekrutowanie szpiegów w Europie.
Chiny wyjdą z tej wojny wzmocnione
Tego rodzaju informacji można przytaczać o wiele więcej, ale nawet gdyby ich nie było to oczywistym jest to, że w wyniku wojny na Ukrainie zmniejszeniu ulegają zasoby wojskowe szeroko rozumianego Zachodu, bo są one transferowane na Ukrainę i zdolności Rosji, podczas gdy Chińczycy nie mają tego rodzaju problemów.
W takiej sytuacji przedłużająca się wojna, z geostrategicznego punktu widzenia, będzie prowadziła do oczywistego rezultatu. Zarówno Zachód jak i Rosja będą relatywnie słabsze, zaś Chiny wyjdą z tej wojny wzmocnione.
Można postawić w związku z tym oczywiste pytanie, do czego to prowadzi? Walter Russell Mead, znany amerykański politolog i teoretyk stosunków międzynarodowych udziela na nie odpowiedzi – do III wojny światowej. Przedłużający się konflikt na Ukrainie, (w jego opinii)[https://www.wsj.com/opinion/u-s-shrugs-as-world-war-iii-approaches-devastating-bipartisan-report-716bda71] spowoduje zaburzenie równowagi sił w wymiarze globalnym, a tego rodzaju zmiany często kończą się konfliktem. Oczywiście nie ma w tym przypadku determinizmu, ale rysujący się trend jest niekorzystny dla Stanów Zjednoczonych.
Obojętność elity politycznej
Tym bardziej że, jak pisze Mead, rysujące się zagrożenia są przyjmowane przez amerykańską elitę polityczną i opinię publiczną z obojętnością. W jego opinii oczywistym jest zagrożenie, jakie dla Pax Americana kreuje pogłębiający się sojusz mocarstw rewizjonistycznych, ale jeszcze bardziej niepokojące jest to, że podzielone i skonfliktowane wewnętrznie społeczeństwo Stanów Zjednoczonych, zdaje się tego nie zauważać.
Mead odsyła do ponadpartyjnego raportu Kongresu (pisałem o nim W polityce), którego Autorzy, kongresmani zarówno ze środowiska Republikanów jak i Demokratów, wybitni eksperci mający dostęp do informacji niejawnych, kreślą mapę zagrożeń. Jak argumentuje, „Ponadpartyjny raport przedstawia dramatyczny obraz politycznej porażki, strategicznej nieadekwatności i rosnącej słabości Ameryki w czasach szybko rosnącego zagrożenia”. Stany Zjednoczone stoją w obliczu „najpoważniejszych i najtrudniejszych” zagrożeń od 1945 r., w tym realnego ryzyka „bliskiej wojny”.
Raport ostrzega: „Naród był ostatnio przygotowany na taką walkę podczas zimnej wojny, która zakończyła się 35 lat temu. Dziś nie jest przygotowany”. Jedną z konkluzji przywoływanego przez Maeda raportu, z którym można się przecież (zapoznać)[https://www.rand.org/nsrd/projects/NDS-commission.html] jest ta, która mówi, że Ameryce i jej sojusznikom brak dzisiaj siły zarówno aby być w stanie odstraszyć ewentualnego agresora jak i wygrać wojnę, jeśli ten zdecyduje się na atak.
„Sen strategiczny”
Podsumowując, Mead pisze - „III wojna światowa staje się w najbliższej przyszłości coraz bardziej prawdopodobna, a Stany Zjednoczone są zbyt słabe, aby jej zapobiec lub, jeśli do niej dojdzie, aby być pewnym zwycięstwa”. To, co jednak najbardziej zdumiało amerykańskiego eksperta to relatywnie słaba recepcja tego dokumentu, który opublikowany został latem tego roku.
Przemknął on prawie bez echa, nie wzbudzając dyskusji. W przeszłości, zauważa Mead, pojawienie się ponadpartyjnego dokumentu tej rangi zawierającego jeszcze na dodatek tak twardo sformułowane przesłanie wywołałoby ogólnonarodową debatę i doprowadziło zapewne do mobilizacji, a przynajmniej korekty kursu politycznego Waszyngtonu.
Ale teraz nic takiego nie miało miejsca, co zważywszy na narastające i gołym okiem widoczne zagrożenie, jest reakcją zastanawiającą. Dlaczego Amerykanie i elity polityczne Stanów Zjednoczonych nie zareagowały? Mead uważa, że Ameryka pogrążyła się w śpiączce strategicznej, przypominającej lata 30. XX wieku. Wówczas również, mimo widocznych gołym okiem zmian w polityce europejskiej i światowej Waszyngton nie reagował, koncentrując się na problemach wewnętrznych. Dzisiaj jest w gruncie rzeczy podobnie, choć oczywiście ten „sen strategiczny” przybiera inne formy.
Waszyngton gra bezpieczeństwem
Edward Hunter Chriestie pracujący w Fińskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (jest zdania)[https://foreignpolicy.com/2024/09/11/ukraine-russia-war-biden-us-escalation-management-military-aid/], że obecna polityka Bidena wobec wojny na Ukrainie, której istotą jest dbałość o uniknięcie ewentualnych scenariuszy eskalacyjnych, jest w istocie polityką, w której Waszyngton gra bezpieczeństwem a co za tym idzie interesami państw wschodniej flanki NATO.
Jego zdaniem jesteśmy, my mieszkańcy tej części Europy, która jest zagrożona rosyjską agresją, mniej bezpieczni niż gdyby Biden przyjął bardziej asertywną linię wobec Moskwy. Chriestie nie pisze o śnie strategicznym Ameryki, ale podobnie jak Mead jest zdania, że reakcja, a właściwie bezczynność Waszyngtonu, działają na korzyść państw rewizjonistycznych.
Nawet jeśliby założyć, a póki co nie ma ku temu podstaw, że amerykańska administracja „ocknie się” i zmieni swoje podejście, to już teraz straty wynikające z dotychczasowych zaniechań są tak poważne, że nie wiadomo czy sojusz państw Zachodu będzie w stanie odbudować swą pozycję.
„Nadmiar ostrożności”
Już na początku wojny Waszyngton określił formułę swego zaangażowania we wspieranie Kijowa – sankcje przeciw Moskwie i pomoc ekonomiczna i wojskowa, ale bez bezpośredniego zaangażowania, bez perspektywy wysłania żołnierzy do walki czy pilotów sił powietrznych.
Ten opis jest jednak niepełny, bo jak zauważa Chriestie „nadmiar ostrożności Waszyngtonu poszedł znacznie dalej niż prosta decyzja o nienarażaniu personelu USA i NATO na ryzyko bezpośredniego konfliktu z Rosją. Zamiast jak najszybciej dostarczyć Kijowowi pełne spektrum broni, której potrzebuje do walki z przeciwnikiem, nastąpiła długa seria opóźnień i wahań w dostawach broni, których nie można wyjaśnić wyłącznie czynnikami technicznymi, takimi jak dostępność broni lub konieczność przeszkolenia Ukraińców w jej używaniu”. To, że Ukraina dostaje obecnie mniej broni i amunicji, niż w ubiegłym roku nie jest związane z brakami w amerykańskich arsenałach.
Mamy w tym wypadku do czynienia z decyzją polityczną, która związana jest z fundamentem amerykańskiej polityki wobec wojny na Ukrainie – skalowaniem pomocy po to, aby uniknąć scenariuszy eskalacyjnych. Innymi słowy, Biden i jego ekipa troszczy się, abyśmy na Ukrainie mieli do czynienia z „małą wojną”, a nie rozszerzającym się konfliktem.
Kwestia przesunięcia linii frontu
W tym podejściu nie ma modelowo niczego złego, gdyby nie narzędzia, którymi Waszyngton się posługuje. Otóż Ameryka postrzega wojnę przede wszystkim przez pryzmat konfliktu lądowego, a to oznacza, że ewentualne zwycięstwo, lub choćby zmiana sytuacji wymaga przesunięcia linii frontu.
W tym ujęciu zgoda na rażenie celów zlokalizowanych na głębokich tyłach sił rosyjskich ma o tyle sens jeśli siły ukraińskie są w stanie wykorzystać chwilową przewagę i poprawić swą pozycję w wyniku ataków silnych zgrupowań pancernych. Jeśli Ukraińcy nie są w stanie tego zrobić, a zeszłoroczna ofensywa udowodniła, że mają problemy z wielodomenowymi operacjami manewrowymi, to w takiej sytuacji zgoda na atakowanie celów położonych na rosyjskich tyłach z wojskowego punktu widzenia nie ma sensu, a politycznie oznacza ryzykowanie niepotrzebnej eskalacji.
Tylko że w opinii Chriestie takie postrzeganie wojny jest obarczone błędem, bo toczy się ona również w powietrzu i rosyjska przewaga w tej domenie, jak również w zakresie zdolności do atakowania celów przy użyciu systemów rakietowych czy bomb kierowanych nie powinna być pozostawiona bez odpowiedzi.
Usuwanie zagrożenia
Jest on zdania, że „ogólnym konceptem (strategicznym – MB) nie powinno być zatem zarządzanie eskalacją, ale usuwanie zagrożenia: zniszczenie środków, których Rosja używa do atakowania Ukrainy. Ukraina nie prosi Stanów Zjednoczonych ani Europy o walkę. Potrzebuje tylko narzędzi i uprawnień, aby zrobić to, czego Stany Zjednoczone lub jakikolwiek inny naród nie zawahałby się zrobić, gdyby został zaatakowany: powstrzymać zagrożenie”.
Przejście od jednej formuły strategicznej do drugiej zawsze wiąże się z ryzykiem eskalacji, bo Rosjanie mogą tak odczytać motywy Zachodu. Tylko że w opinii Chriestie, nie ma w gruncie rzeczy wyjścia. Kontynuowanie obecnej formuły wojny oznacza wyczerpywanie się ukraińskiego potencjału a ponadto mamy do czynienia z narastającą różnicą zdań między amerykańskimi sojusznikami ze wschodniej flanki a Waszyngtonem.
Ci pierwsi wiedzą bowiem, że kontynuowanie obecnego podejścia nie poprawi ich położenia strategicznego i tylko kwestią czasu jest to kiedy oni znajdą się w zagrożeniu. Żadne z państw wschodniej flanki NATO nie chce wejścia do wojny na Ukrainie, ale nie należy też tego interpretować w ten sposób, że godzą się na dzisiejszą formułę wsparcia dla Kijowa.
Poczucie porażki
Chriestie konkluduje swój artykuł stwierdzeniem, że „Przejście z kosztownego i zawodnego podejścia polegającego na zarządzaniu eskalacją na politykę usuwania zagrożenia szłoby w parze z nowym zachodnim podejściem do wojny. Stany Zjednoczone i ich europejscy sojusznicy powinni zgodzić się co do celu politycznego, że wojna powinna zakończyć się dla Rosji poczuciem porażki, bo to jest warunkiem odstraszania. Oznacza to potrzebę pogłębienia wsparcia dla Ukrainy w celu zapewnienia, że wyzwoli ona całe swoje terytorium, w tym Krym i Donbas, i że będzie w stanie trwale odstraszyć Rosję od przyszłej agresji”.
Nawet jeśli to ostatnie zdanie uznać za wishfull thinking to trzeba postawić pytanie, którego Chriestie, najwyraźniej unika. Co państwa wschodniej flanki NATO powinny zrobić jeśli Ameryka nie ocknie się ze swej drzemki strategicznej, nie zmieni modelu zaangażowania w wojnie na Ukrainie i nie będzie sygnalizowała gotowości przejścia do nowej formuły? Kontynuowanie dotychczasowego podejścia oznacza, że za kilka lat Ukraina może nie być w stanie się bronić i wojna będzie przegrana, czego oczywistą konsekwencją będzie narastające zagrożenia dla państw graniczących z Rosją.
Jeszcze gorszą okolicznością jest krzepnięcie „osi” państw rewizjonistycznych, które pogłębiają swą współpracę i są coraz silniejsze. Również i w tym przypadku po kilku latach może okazać się, że jeśli Stany Zjednoczone nie obudzą się z drzemki strategicznej, to będąc coraz słabszymi, nie będą w stanie gwarantować bezpieczeństwa swych sojuszników. W największym stopniu dotyczyć to będzie państw frontowych, co wynika z faktu, że one najbardziej są zagrożone.
Siła sojuszniczych gwarancji
Stąd podobne zaniepokojenie co w Helsinkach i Wilnie daje się odczuć w Seulu i Tokio, nie mówiąc już o Tajpej. Warszawa jest osobnym przypadkiem, bo my śpimy jeszcze mocniej, niż amerykańska opinia publiczna wierząc w niezmącony sposób w siłę sojuszniczych gwarancji. Jeśli zatem mamy do czynienia z dwoma niebezpiecznymi trendami – po pierwsze powstawaniem i wzmacnianiem się sojuszu czterech państw autorytarnych i po drugie ze strategią wobec wojny na Ukrainie, która nie daje szansy zwycięstwa, a jest jedynie grą na czas odwlekającą niekorzystne wydarzenia, to co państwa naszej części Europy winny zrobić, w jaki sposób przygotować się na nowe czasy?
Chriestie pokłada nadzieje w przekonywaniu Waszyngtonu i z pewnością tego środka nie można zaniechać. Podobnie jak trzeba budować więzi współpracy regionalnej, przede wszystkim wojskowej. Ale jeśli w Waszyngtonie i tak nie nastąpi zmiana to, co wówczas powinniśmy, my mieszkańcy Skandynawii i Europy Środkowej, państw najbardziej zagrożonych rosyjską agresją zrobić?
To pytanie wydaje się być zasadniczym jeśli chodzi o nasze bezpieczeństwo w perspektywie najbliższych 3, może 5 lat. Osobiście opowiadam się za twardą grą, nie tylko wobec Rosji, bo to jest oczywiste, ale również wobec sojusznika amerykańskiego. W Waszyngtonie muszą wiedzieć, że ryzyko kontynuowania obecnej linii nie ogranicza się wyłącznie do ukraińskich strat i być może przegrania przez Kijów wojny, ale również załamać się może amerykański system sojuszniczy w naszej części Europy, bo państwa regionu dojdą do wniosku, że w dotychczasowym kształcie nie daje on już nam gwarancji bezpieczeństwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/706632-wschodnia-flanka-nato-winna-wymusic-zmiane-linii-waszyngtonu