O ostatnich dniach w Europie miały miejsce wydarzenia, które zapewne będą miały wpływ na sytuację strategiczną naszego kontynentu. Zarysował się też nowy nurt w polityce europejskiej, który, moim zdaniem doprowadzi do rozpoczęcia rozmów z Rosją i będzie próbą zbudowania nowej formuły współpracy z Moskalami, choć już zapewne nie tak intensywnej jak w przeszłości.
Zacznijmy od wyborów we Francji, które są ważne, ale nie z powodów, podnoszonych przez komentatorzy liberalnych mediów. Ci lubią mówić o powrocie skrajnej prawicy, bo tak przyjęło się opisywać partię Rassemblement National, która jest już obecnie formacją mainstreamową, nie mającą ze skrajnościami wiele wspólnego, podobnie zresztą jak w realiach polskich PiS też nie jest żadną „skrajną formacją”. Zostawmy liberalnym komentatorom ich nawyki myślowe, a my skoncentrujmy naszą uwagę na kilku kwestiach, które po niedzielnym głosowaniu we Francji wydają się oczywiste. Po pierwsze z pewnością mamy do czynienia ze znaczącym przesunięciem sympatii wyborców na prawo. Najlepiej pokazują to liczby, nie wskaźniki procentowe. I tak partia Martine Le Pen i Jordana Bardelli znacząco poprawiła swój wynik w porównaniu z niedawnymi wyborami europejskimi. W minioną niedzielę głosowało na ich formację 11,5 mln wyborców a w wyborach do Europarlamentu 7,7 mln. Ten skok poparcia jest jeszcze wyraźniejszy jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w poprzednich wyborach parlamentarnych na Rassemblement National głosowało 3,5 mln ludzi. Nie mniej istotne zmiany mają miejsce w drugim szeregu francuskiej polityki. Po pierwsze Republikanie, formacja centroprawicowa założona przez Nicolasa Sarkozyego, która zdobyła 10 % głosów nie odrzuca powyborczego sojuszu z Le Pen. Jak informuje Frankfurter Allgemeine Zeitung liderzy tej partii w powyborczym komunikacie odmówili wydania rekomendacji wyborczych. Deklarację tę podpisali przewodniczący Senatu Gérald Larcher, byli przywódcy partii Laurent Wauquiez i Jean-Francois Copé oraz czołowy kandydat UE Francois-Xavier Bellamy, uważany za najbardziej prawdopodobnego nowego przywódcę tej formacji. „Bellamy – piszą korespondenci FAZ - wyraził się jeszcze wyraźniej w programie telewizyjnym TF1: „Niebezpieczeństwo dla republiki pochodzi ze skrajnej lewicy”. To jest o tyle istotne, że w obliczu zwycięstwa francuskiej prawicy już zaczęły się rozlegać paniczne głosy o potrzebie zbudowania kordonu sanitarnego, porozumienia wszystkich „sił demokratycznych”, które miałyby odmówić kooperacji z Rassemblement. To co udało się w Polsce w przypadku PiS niekoniecznie ma szanse powodzenia we Francji. Jednak, i to druga ważna kwestia, próby budowania koalicji wszystkich formacji przeciw prawicy będą miały miejsce, co w zdecydowanie złej sytuacji stawia liberalną formacje Macrona. Jak argumentują eksperci The Financial Times skomplikowana francuska ordynacja wyborcza nie daje dziś odpowiedzi na pytanie ile mandatów ostatecznie zdobędą główne formacje.
To co już ekspertów zaskoczyło to fakt, że już w pierwszej turze rozstrzygnięto wybory w od 65 do 80 okręgów, w przeciwieństwie do jedynie 6 w poprzednich wyborach. Świadczy to zarówno o dużej mobilizacji wyborców jak i silnym spolaryzowaniu sceny politycznej. Ale aby ocenić rezultaty drugiej tury warto zwrócić uwagę w ilu okręgach kandydaci danej formacji zdobyli pierwsze, drugie i trzecie miejsce. W przypadku Rassemblement formacja ta wygrała w 296 okręgach, w 117 jej kandydaci zdobyli drugie miejsce. Nowy Front Ludowy zwyciężył w 156, drugi był w 158 i trzeci w129. Formacja Macrona wygrała w 65 okręgach a druga była w 154. Trzecie miejsce zajęła w 95. Francuska ordynacja daje możliwość rezygnacji tych kandydatów, którzy zajęli ostatnie miejsce na wyborczym podium, ale decyzja ta musi zostać podjęta do wtorku. Jeśli kandydatury nie zostaną wycofane, to wówczas głosy mogą się rozproszyć i ten kto zajął pierwsze miejsce, w sporej części jest to kandydat Rassemblement, wygra wybory. Tylko, że rozkład głosów z pierwszej tury oznacza, że formacja Macrona jeśli włączy się do sojuszu „wszyscy przeciw le Pen” skurczy się w Zgromadzeniu Narodowym do nieliczącej się grupy. Negocjacje nie są łatwe, już rozlegają się głosy z obecnego obozu prezydenckiego, iż nie można popierać skrajnej lewicy współtworzącej Nowy Front Ludowy. Nie można zatem wykluczyć, że decyzje o przekazaniu głosów nie zostaną podjęte, co wzmocni szanse kandydatów Le Pen, albo, jeśli zostaną podjęte, doprowadzą do wzmocnienia lewicy kosztem politycznego centrum, które dziś we Francji zajmują liberałowie. Żadna z tych opcji nie jest dla Macrona korzystna a perspektywa trudnej kohabitacji już się przybliża. Co ona oznacza, w wymiarze geostrategicznym? Jeśli Rassemblement będzie miało wraz z prawdopodobnymi sojusznikami (Republikanie) większość to wówczas podejmą oni próbę osłabienia zdolności Macrona do realizacji jego linii w polityce zagranicznej. Z pewnością też sytuacja wewnętrzna we Francji daleka będzie od stabilnej. Jeśli większości nie będzie, to polaryzacja pogłębiać będzie się nadal, co też nie zapowiada stabilizowania sytuacji.
Już zresztą widać osłabienie międzynarodowej pozycji Emmanuela Macrona. Jak informuje FAZ w trakcie ostatniego, ubiegłotygodniowego, szczytu Unii, kanclerz Scholz „niezwykle stanowczo” odrzucił propozycję zwiększenia roli Wspólnoty w finansowaniu wydatków zbrojeniowych państw członkowskich. Jego zdaniem bezpieczeństwo jest suwerennym obszarem odpowiedzialności państw, a to oznacza, że nie ma mowy o wspólnym „europejskim” długu z którego środki miałyby być wydawane na inwestycje w sprzęt i nowe zdolności. Niemiecki dziennik informuje ponadto, że przed szczytem Scholz przekonał do tego stanowiska Macrona, który wcześniej opowiadał się za budową nowego mechanizmu finansowania inwestycji w bezpieczeństwo. Pan premier Tusk mówił co prawda o tym, że Polska „uzyskała wszystko co chciała” w toku ostatniego szczytu, ale dziś opublikowany przez Politico artykuł wskazuje raczej na to, że niewiele realnie udało się uzyskać. Co prawda możemy przeczytać w nim, iż liderzy państw Unii „zbesztali” Marka Rutte, który w październiku obejmie funkcje Sekretarza Generalnego NATO za to, że Holandia przyłączyła się do polityki blokowania wspólnego długu na rzecz bezpieczeństwa. Liderem tego „besztania” miał być właśnie premier Tusk, który powiedział dziennikarzom, że „wszyscy, prawie wszyscy głośno przypominali Markowi Rutte, że wkrótce obejmie on funkcję Sekretarza Generalnego NATO i że powinien robić wszystko, aby Europa nie szczędziła pieniędzy ani zasobów” a także - „To było trochę niezręczne… Widziałem rumieniec na jego twarzy, gdy wszyscy mu zwrócili uwagę: «Poczekaj, stary, powinieneś zmobilizować wszystkich, aby wydawali więcej, a nie mniej, na obronę»”. Te wypowiedzi naszego premiera, i towarzyszący im chór zachwytów w polskich mainstreamowych mediach, można byłoby uznać nawet za zabawne, gdyby nie to, że są one po prostu żałosne. Warto w tym kontekście zapytać, nie licząc zbytnio na odpowiedź, w oparciu o jakie kryteria Polska udzieliła poparcia kandydaturze Rutte na stanowisko nowego Sekretarza Generalnego NATO? Scholz jest zdania, i wydaje się, że to jego stanowisko przeważy, iż europejski komisarz ds. polityki obronnej winien odpowiadać w gruncie rzeczy wyłącznie za kwestie koordynacji polityki przemysłowej w segmencie zbrojeniowym. Jeśli jednak nie będzie miał pieniędzy, to jego zdolności będą ograniczone i siłą rzeczy będzie on rozgrywany przez państwa liczące się w gronie producentów broni –w tym wypadku chodzi o Niemcy, Francję, Szwecję i Włochy. Nadzieje na to, że przeforsowanie naszego kandydata (nawet jeśli uznać to za możliwe) doprowadzi do wsparcia przez Unię naszych wysiłków na rzecz rozbudowy potencjału wojskowego Rzeczpospolitej, wydają się w tej sytuacji co najmniej naiwnymi.
Tym bardziej, że niedawno miało miejsce inne ciekawe spotkanie. Otóż w związku z rozgrywkami piłkarskimi do Berlina przyjechał premier Orban i spotkał się tam z niemieckim kanclerzem. W trakcie rozmów pojawiły się ciekawe watki. Po pierwsze Scholz miał przyznać, że konflikt z Węgrami nie jest „sporem państwowym” a raczej różnicą zdań na linii Orban – Manfred Weber (szef EPP), który oskarżany jest przez Budapeszt o „hungarofobię”. Po drugie nacisk miano położyć na rozwój dwustronnej współpracy gospodarczej. W tym wypadku chodzi zarówno o sektor samochodowy, jak również wojskowy, bo Węgrzy chcą stać się europejskim „hubem” również i w tym segmencie. Temu ma służyć m.in. przemyślana polityka zakupów sprzętu wojskowego przez Budapeszt, która w 85 %, jak argumentuje Politico skoncentrowana jest na producentach europejskich, zarówno niemieckich jak i szwedzkich a także francuskich. Budapeszt w tym roku będzie wydawał 2,11 % PKB na bezpieczeństwo a z tych środków 43 %, a jest to wskaźnik wyższy niż w większości państw europejskich, przeznaczone ma być na zakup sprzętu. Wracając jednak do rozmów Orban – Scholz warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden, niezwykle interesujący wątek. W toku rozmów obie strony opowiadały się za pogłębieniem współpracy ekonomicznej, Orban akcentował potrzebę wciągnięcia Węgier w „ekonomiczną transformację” Niemiec a na dodatek obie strony opowiedziały się przeciw „logice strachu” w relacjach gospodarczych i uznały, że obecnie należy pogłębiać a nie ograniczać współpracę gospodarczą z państwami Azji. W tym wypadku mowa jest oczywiście o polityce wobec Chin wobec Europy, w której Budapeszt, zwłaszcza po ostatniej wizycie Xi Jinpinga ma wiele do powiedzenia. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że do Berlina przyjechał też Péter Szijjártó węgierski minister spraw zagranicznych, który spotkał się z liderami niemieckiego przemysłu samochodowego. Mówił w toku tego spotkania o tym, iż „jest jasne – a Węgry są tego znakomitym przykładem – że transformacja technologiczna może zakończyć się sukcesem na poziomie korporacji, a także na poziomie gospodarki narodowej, jeśli handel międzynarodowy będzie wolny, jeśli nie będzie utrudniana globalna współpraca gospodarcza, jeśli nikt nie będzie przeszkadzał Wschodowi i Zachodowi we współpracy przedsiębiorstw” – Powiedział też, że zaproponowane przez Komisję Europejską karne cła na chińskich producentów pojazdów elektrycznych „wyrządzą więcej szkody niż pożytku” europejskiej gospodarce. Dodał, że Węgry skupią uwagę na tym, aby KE pozwoliła na utrzymanie „normalnej współpracy Wschód-Zachód przynoszącej obopólne korzyści”.
Jeśli zatem cokolwiek łączy Orbana i Scholza to przekonanie, że gospodarki obydwu krajów mogą wygrać jeśli Unia Europejska będzie uprawiała politykę kontynuowania obecnych relacji handlowych z Chinami. Wezwania do decouplingu, czy choćby de riskingu nie są w obydwu stolicach dobrze widziane, a nawet traktowane w kategoriach zagrożenia dla ważnych interesów gospodarczych.
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno wydarzenie jakim jest zapowiedź powołania w Parlamencie Europejskim nowej „rodziny politycznej”. Stosowne porozumienie podpisali Orban - Herbert Fickl z FPŐ i Andrij Babiš lider czeskiej formacji ANO. Politycznie grupa ta ma występować przeciw federalizmowi, ale zarówno Babiš, jak i tym bardziej Fickl, nie mówiąc już o Orbanie używają „retoryki pokoju”. W ich przypadku mowa jest w gruncie rzeczy o konieczności pilnego zakończenia wojny na Ukrainie, niezależnie od przebiegu granicy i perspektyw stabilnego pokoju. Uzasadnieniem takiego podejścia jest zarówno przekonanie, że ryzyku rozprzestrzeniania się wojny należy zapobiec a na dodatek kuszącą jest perspektywa powrotu do modelu bussines as usual. Zarówno Austria jak i Węgry, w mniejszym stopniu Czechy, w przeszłości postawiły na ekonomiczną kooperację z Moskalami i tracą w wyniku wojny. Dodatkowo zarówno Budapeszt jak i Wiedeń nie należą do zwolenników forsowanych zbrojeń europejskich i ograniczania relacji z Chinami. To, że, jak informują media, PiS „rozważa” przystąpienie do tego rodzaju rodziny politycznej jest w moim odczuciu świadectwem zagubienia i zadziwiającego braku rozeznania tej formacji w europejskiej polityce. Nie ulega też wątpliwości, że podjętą przez Orbana – Fickla i Babiša próba budowy nowego klubu obiektywnie osłabi pozycję Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, a personalnie Giorgii Meloni, która uznawana jest za zbyt „proamerykańską”.
Podsumowując warto zauważyć, że ostatnie zmiany w Europie wzmacniają obóz zwolenników „pokoju” na Ukrainie, przez co należy rozumieć zakończenie wojny na warunkach akceptowanych przez Moskwę. Ukraina, w świetle takiej koncepcji, musiałaby pozostać poza europejskim (NATO-wskim) obszarem bezpieczeństwa a nasz kontynent raczej powinien wybrać drogę oznaczającą powrót do jakiejś formuły gospodarczej kooperacji z Moskalami, choć zapewne nie tak intensywnej jak w przeszłości. Na czele tego nowego, choć płytszego, resetu, chętnie w imię swoich interesów ekonomicznych staną Niemcy. Obóz zwolenników współpracy z Chinami ulegnie również wzmocnieniu, a to z pewnością nie jest kierunek, który z entuzjazmem zostanie przyjęty w Waszyngtonie. To z kolei, na tle ewentualnych sporów związanych z wielce prawdopodobną prezydenturą Trumpa, doprowadzi do narastających podziałów, co jeszcze wzmocni obóz „suwerenności strategicznej” naszego kontynentu i doprowadzi do wzrostu podziałów. Różnica między umowną linią Macrona a Scholza polega na tym, że ten pierwszy, choć mało realistycznie, to jednak chciał realizować politykę wobec Rosji z pozycji siły, na co niemiecki premier najwyraźniej nie ma ochoty. Osłabienie Macrona osłabi i tę opcję, wzmocni natomiast „obóz pokoju” rozumianego w kategoriach ustępstw na rzecz geostrategicznego interesu Kremla. Trudno zatem uznać to co się w ostatnim czasie wydarzyło za korzystne z punktu widzenia strategicznego interesu Polski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/697393-wzmacnia-sie-europejski-oboz-pokoju-gotow-do-ustepstw