Greg Abbott, Gubernator Teksasu, zdecydował o kontynuowaniu operacji Lone Star, która rozpoczęła się w marcu 2021 roku i jej celem jest ochrona południowej granicy z Meksykiem. Funkcjonariusze podporządkowanej władzom stanowym Gwardii Republikańskiej nadal będą budować zasieki z drutu kolczastego na granicy, który ma zatrzymać wzbierającą falę migrantów.
Jest to o tyle ciekawe, że niedawno amerykański Sąd Najwyższy stosunkiem głosów 5 do 4 uznał, że ochrona granicy jest konstytucyjną prerogatywą władz federalnych, co oznacza, że administracja Bidena wysyłająca agentów, aby ci demontowali wzniesione zasieki, korzysta ze swych uprawnień. Ale czy ma rację realizując taką politykę? Abbott jest zdania, że nie i na poparcie swych tez przytacza twarde dane. W czasie realizacji operacji zatrzymano niemal 500 tys. nielegalnych migrantów, aresztowano i postawiono zarzuty 38,7 tys. z nich, skonfiskowano niemal 454 mln dawek fentanylu, syntetycznego opioidu, który przemycany jest z Meksyku do Stanów Zjednoczonych gdzie zbiera śmiertelne żniwo. Tylko w ubiegłym roku z przedawkowania tej substancji zmarło ponad 100 tys. Amerykanów, a całe miasteczka bezdomnych w wielu miastach, których zdjęcia szokują nas, mają bezpośredni związek z ta plagą. Amerykańska lewica ma swoją argumentację. Jest zdania, że w wyniku działań gubernatora Teksasu w zasiekach z drutu kolczastego giną ludzie, co niestety jest prawdą, a działania gubernatora Abbotta trzeba za wszelką cenę zatrzymać, nawet decydując się na podporządkowanie (federalizację) teksańskiej Gwardii Narodowej rządowi w Waszyngtonie. Cała sprawa jest ciekawa, choć zapewne, co znamy z polskiego doświadczenia, strony pozostaną przy swoich stanowiskach, ale dla nas ważna zupełnie z innego powodu. Otóż wraz ze zwycięstwami Donalda Trumpa w Ohio i New Hampshire zmienia się klimat polityczny wśród Republikanów. Partia zaczyna się konsolidować wokół prawdopodobnego rywala Bidena, czego dowodem jest choćby poparcie jakiego udzielili mu w ostatnich tygodniach senatorowie Ted Crus z Teksasu i Tim Scott z Południowej Karoliny, w przeszłości krytycy byłego prezydenta, a nawet, tak jak ostatni, jego rywale w prawyborach. W opinii mediów Trump jest zdania, iż kwestia ochrony granicy Stanów Zjednoczonych z Meksykiem będzie jednym z wiodących tematów kampanii wyborczej, która w związku z rozstrzygnięciem, jak się wydaje, kwestii republikańskiej nominacji już się zaczyna. Wydaje się mieć rację, bo gubernator Abbott nie zamierza korygować swej polityki, nawet mimo stanowiska Sądu Najwyższego, i oświadczył, że musi to robić, bo Biden i Demokraci nie wywiązują się ze swych konstytucyjnych obowiązków. To oddala perspektywę porozumienia w Kongresie w kwestii nowego pakietu pomocy m.in. dla Ukrainy, który Republikanie blokowali, chcąc w ten sposób zmusić Bidena do porozumienia w sprawie zwiększenia ochrony granicy. Teraz zmienia się logika myślenia o tej kwestii. Skoro problem granicy ma być jednym z wiodących tematów kampanii, to Republikanom zaczyna zależeć na tym, aby ukazać działania obecnej administracji i samego Bidena jako nieskuteczne, przykład kolejnej porażki, której źródła tkwią w ideologicznych, lewicowych założeniach którymi kieruje się Waszyngton. Temu m.in. ma służyć rozpoczęta procedura impeachmentu wszczęta w Kongresie wobec Alejandro Mayorkasa odpowiadającego za bezpieczeństwo wewnętrzne. Nie przyniesie ona skutku, bo Demokraci kontrolujący Senat najprawdopodobniej ją zablokują, ale to nie poprawia nastrojów i oddala perspektywę porozumienia w sprawie pakietu pomocy dla Ukrainy. O tym jak zmieniły się nastroje świadczą choćby słowa lidera senackiej mniejszości, republikanina Mitch McConnella, który powiedział, że w kwestii paktu z administracją, której jednym z elementem jest uchwalenie nowego pakietu pomocy dla Kijowa, „polityka się zmieniła”. Biden działając w swoim stylu, czyli ostrożnie, a nawet kunktatorsko stracił, jak się wydaje, polityczną okazję na przeforsowanie ważnego dla siebie porozumienia. W grudniu mógł je dopiąć, w styczniu jest to coraz mniej prawdopodobne. Komentatorzy uważają, że nawet jeśliby jakimś cudem udało się w Kongresie zbudować polityczny deal w kwestii pakietu pomocy dla Ukrainy, co oczywiście wiąże się ze wzmocnieniem ochrony granicy z Meksykiem, to Mike Johnson, lider republikańskiej większości i speaker w Izbie Reprezentantów a przy tym polityk bliski Donaldowi Trumpowi, może długie tygodnie a nawet miesiące nie poddawać porozumienia pod głosowanie. Pesymiści są zdania, a scenariusz ten wydaje się coraz bardziej prawdopodobny, że nawet do listopada, czyli do wyborów prezydenckich nie uda się uruchomić nowego pakietu pomocy dla Kijowa. Co się potem stanie w ogromnej mierze zależy od wyników wyborczego starcia. Nawiasem mówiąc stanowisko, które gubernator Teksasu przedstawił w specjalnym liście jest też warte uwagi. Mowa w nim o „suwerennym prawie do obrony granicy” i prawie do „samoobrony przed inwazją”, co ma swój ciężar zarówno polityczny jak i konstytucyjny, tym bardziej, o czym warto pamiętać, że Teksas dobrowolnie będąc przez 9 lat niepodległym państwem przyłączył się w 1845 roku do Unii.
Polityki, zwłaszcza w czasie wojny, nie można jednak opierać na scenariuszu „jakoś to będzie” i trzeba brać pod uwagę najgorsze możliwości. Pamiętając, że Ukraina potrzebuje w tym roku pomocy zewnętrznej na poziomie ponad 42 mld dolarów (w oparciu o takie założenia zbudowany jest tegoroczny budżet rządu Szmychala), trzeba założyć, że z Waszyngtonu oczekiwane środki nie nadejdą, pomoc wojskowa będzie wielokrotnie mniejsza i należy szukać alternatywnych rozwiązań. Te alternatywne rozwiązania to odpowiedź na pytanie, upraszczając nieco kwestię, kto zapłaci?
Zdaniem wielu amerykańskich polityków i komentatorów oczywistym kandydatem jest w tej sytuacji Europa, tym bardziej, że wojna na Ukrainie w znakomicie większym stopniu dotyczy kwestii bezpieczeństwa naszego a nie amerykańskiego kontynentu.
Jest to o tyle istotne, że jak wynika z analiz brytyjskich specjalistów, przytaczanych przez media, obecnie Rosjanie mają już 5-krotną przewagę ogniową nad siłami ukraińskimi na froncie. Latem ubiegłego roku siłom ukraińskim, dzięki skutecznemu atakowaniu rosyjski linii logistycznych, udało się zniwelować tę różnicę, a nawet były okresy, kiedy to Ukraińcy oddawali więcej salw artyleryjskich na rosyjskie cele, teraz sytuacja wróciła do niekorzystnego stanu z roku 2022. Rosjanie, którzy intensyfikują import amunicji z Korei Płn. i zapewne również z Iranu są obecnie w stanie wystrzelić dziennie 10 tys. pocisków a siły podległe generałowi Załużnemu jedynie 2 tys. i to rozwieranie się „nożyc” postępuje. Pojawiły się informacje o tym, że Ukraińcy muszą racjonować amunicję, co nie jest korzystnym zjawiskiem, bo przewaga Rosjan będzie narastać. Co gorsze Zełenski zdaje się wycofywać z pomysłu mobilizacji powszechnej, bo powiedział niedawno, że „nie widzi potrzeby” mobilizacji 500 tys. żołnierzy. Inaczej uważają ukraińscy dowódcy, ale decyzja jest w rękach polityków, a ci raczej kierują się innymi względami, w tym takimi jak analiza w jaki sposób ich działanie wpłynie na poziom popularności. Rządowy projekt nowelizacji ustawy mobilizacyjnej, który został przesłany do Rady Najwyższej w okolicach świąt Bożego Narodzenia utknął tam, pojawiły się propozycje nowej inicjatywy poselskiej, a to oznacza, że czas płynie a niezbędne działania nie są podejmowane. W efekcie, choć to nie jest szybki proces, Rosjanie będą zwiększać swoją przewagę i presję na różnych odcinkach frontu. Sytuacja Ukrainy w związku z takim scenariuszem stanie się w drugiej połowie roku trudniejsza, no chyba, że Rosjanie przyspieszą i po marcowych wyborach prezydenckich w Federacji podejmą decyzję o kolejnej turze „częściowej mobilizacji”. Wtedy wydarzenia też będą przebiegały w szybszym tempie.
Wróćmy jednak do kwestii kto wyłoży środki niezbędne, aby Ukraina była w stanie kontynuować opór, bo jeśli nie przełamie się obecnego impasu, to wojna jest przegrana, można jedynie dyskutować z jakiego rodzaju porażką Kijowa będziemy mieć do czynienia.
Bardzo ciekawe są, w związku z tym pytaniem, dwie informacje, które pojawiły się ostatnio w europejskich mediach. Jedna z nich dotyczy Wspólnoty, druga Wielkiej Brytanii, co powoduje, że jeśli potraktujemy je łącznie otrzymamy w miarę spójny obraz sytuacji Europy. Jamil Anderlinii, dziennikarz politico brał udział w konferencji organizowanej przez niemiecki dziennik Die Welt (podobnie jak politico jest to tytuł Springera kontrolowanego przez amerykański fundusz inwestycyjny KKR) w którym uczestniczyli liderzy rządzącej w Berlinie koalicji i inni, znaczący politycy europejscy. Dyskusja odbywała się w formule Chatham House, co oznacza, że nie można jej relacjonować, ale to co napisał Anderlinii i tak jest godne uwagi. Po rozmowach z liderami politycznymi Niemiec, bo w konferencji uczestniczyli nie tylko liderzy koalicji rządowej, ale również przewodniczący CSU i prezesi największych niemieckich firm takich jak Mercedes czy Siemens napisał on, że „Jeden z głównych tematów obracał się wokół rosnącej świadomości, że Donald Trump może równie dobrze powrócić jako prezydent USA i że w takiej sytuacji Europę może pozostawić samą sobie, by broniła się przed najlepszym kumplem Donalda, Putinem, bez amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa, które dawały komfort kontynentowi przez tyle dziesięciolecia”. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że drugim tematem zajmującym debatujących polityków był gołym okiem widoczny „bunt rolników” w całej Europie, którzy zaczęli masowe protesty domagając się zarówno odejścia od, a przynajmniej jej złagodzenie, polityki klimatycznej i bardziej stanowczych działań związanych z ochroną wspólnotowego rynku żywności. To co niepokoi polityków to wcale nie jest kwestia bezpieczeństwa żywnościowego Wspólnoty zamieszkiwanej przez 450 mln ludzi, ale to, że rosnące zaniepokojenie i rozdrażnienie farmerów, których we Wspólnocie jest 9 mln, co oznacza, że stanowią oni liczącą się siłę polityczną, wykorzystają ich przeciwnicy polityczni, określani mianem „populistów”. Ostatnie badania europejskiej opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie think tanku CEFR wskazują, że gdyby wybory do Parlamentu Europejskiego odbyły się teraz to dwie frakcje, uznawane za eurosceptyczne czyli ECR i ID, mogłyby liczyć łącznie na 183 mandaty, czyli byłyby największą siła polityczną, bo Europejska Partia Ludowa może zdobyć 173 miejsca. Jest zatem czego się bać, bo fala wzbiera i ten fakt będzie wpływać zarówno na politykę zarówno Brukseli jak i rządów państw europejskich. Mamy zresztą już potwierdzenie tego co będą chcieli zrobić przedstawiciele establishmentu przerażeni protestami rolników. Pierwszym ich ruchem będzie taktyczne wycofanie się z części najbardziej kontrowersyjnych pomysłów. Rząd w Berlinie zapowiedział, że nie zlikwiduje ulgi podatkowej do paliwa wykorzystywanego przez farmerów, Paryż deklaruje zmiany mające na celu zmniejszenie obciążeń biurokratycznych, utrzymanie dotacji paliwowych i zapowiada inicjatywę mającą wyłączyć francuskich farmerów spod zbyt ambitnych planów w zakresie bioróżnorodności, które w praktyce sprowadzają się do zmuszania rolników, aby ci odłogowali część swoich gruntów lub oddali je pod uprawy o znacznie mniejszej rentowności, co w oczywisty sposób negatywnie wpływa na poziom ich dochodów. Bruksela z kolei zapowiedziała kontyngenty na import artykułów rolnych z Ukrainy, ale to oczywiste półśrodki, bo ich wielkość ma pozostawać w relacji do ubiegłorocznego, rekordowego importu z tego kierunku (nadwyżka w bilansie handlowym Ukrainy z UE w segmencie żywności wyniosła ok 10 mld dolarów). Niewiele to zmieni, a na dodatek już gotowe jest porozumienie z państwami Mercosur, które jeśli wejdzie w życie, to Europę zaleje tania żywność produkowana w Ameryce Południowej. Wydaje się, że próby załagodzenia gniewu rolników będą miały ograniczoną skuteczność, europejski establishment w coraz większym stopniu będzie przerażony nadejściem „populistów” a taki stan umysłów i nastroje z pewnością negatywnie wpłyną na zdolność do realizacji trudnej polityki, której powodzenie zależy w gruncie rzeczy od zdolności do zaproponowania i przeforsowania nowego modelu porozumienia społecznego. Jeśli bowiem mamy myśleć o europejskim bezpieczeństwie, to nie da się przeprowadzić niezbędnych działań bez fundamentalnej zmiany celów na które wydajemy nasze pieniądze. Upraszczając polityka neutralności klimatycznej jest nie do utrzymania jeśli poważnie traktujemy kwestię budowy zdolności kontynentu do obrony.
Dlaczego? Dość dobrze widać to na przykładzie Wielkiej Brytanii, kraju, który wydaje na obronę ponad 2 proc. swego PKB, jest zwolennikiem twardej polityki wobec Rosji, wspiera Ukrainę i którego rząd podjął niedawno decyzję o wysłaniu w rejon Morza Bałtyckiego na 6 miesięcy niemal 20 tys. żołnierzy. Wydawałoby się, że Zjednoczone Królestwo jest prymusem w zakresie bezpieczeństwa, krajem, którego politykę wszyscy powinni naśladować. Problem polega jednak na tym, że nie jest to prawda. Na poparcie tej tezy przytoczę dwa argumenty. Otóż kilka dni temu Carlos Del Toro, amerykański podsekretarz stanu ds. marynarki wojennej, zwrócił Brytyjczykom publicznie uwagę na to, że powinni oni wydawać więcej na bezpieczeństwo i rozbudować swe siły zbrojne, aby być w stanie wywiązać się ze zobowiązań sojuszniczych. Ta wypowiedź ma zapewne związek z tym, że Londyn nie był w stanie wysłać w rejon Zatoki Perskiej swojego lotniskowca HMS Queen Elizabeth, który kosztował podatnika 3 mld funtów, a musiał pozostać zacumowany w porcie w Portsmouth. Dlaczego tak się stało? Powód jest prozaiczny. Okręt wspomagający RFA Fort Victoria, który przewozi amunicję, paliwo i części zamienne nie ma ukompletowanej załogi i nie jest w stanie wypłynąć w morze, co wymusiło wstrzymanie całej misji. Royal Navy przeżywa, podobnie zresztą jak całe brytyjskie i europejskie siły zbrojne, poważny kryzys rekrutacyjny. Różnica między celami jakie chciano osiągnąć w tym obszarze a rzeczywistością oznacza tylko w marynarce wojennej „dziurę” na poziomie 30 tys. żołnierzy. Siły lądowe, jak oświadczył niedawno sir Patrick Sanders, dowódca tego rodzaju sił zbrojnych, są też zbyt małe. Jego zdaniem 75 tys., a taki jest obecny stan osobowy brytyjskiej armii, jest zbyt mały aby wygrać wojnę z przeciwnikiem w rodzaju Federacji Rosyjskiej. Jego zdaniem nawet 120 tys. nie jest liczbą wystarczającą, a to skłoniło go do postawienia kolejnej tezy, iż rząd Wielkiej Brytanii musi „uzbroić społeczeństwo”, zacząć szkolić obywateli, aby ci byli zdolni do walki. W praktyce oznacza to jakąś formułę obowiązkowej służby wojskowej. Tylko, że brytyjscy konserwatyści, którzy szykują się do wyborów w tym roku i ich notowania są słabe, nie są zdolni do podjęcia tego rodzaju decyzji. Podobnie jak w przypadku ich europejskich kolegów decyduje krótkoterminowa kalkulacja polityczna, która wygrywa ze strategicznymi interesami kraju i kontynentu. Wydawanie 2 proc. swego PKB na bezpieczeństwo i dążenie do 2,5 proc. też w przypadku takiego kraju jak Wielka Brytania jest niewystarczające. Z dwóch powodów. Modernizacja sił jądrowych, co rozpoczął premier Johnson i utrzymanie marynarki wojennej kosztują znacznie więcej niż rozbudowa potencjału lądowego. Siły nuklearne i marynarka wojenna są najdroższym segmentem potencjału wojskowego i choćby z tego powodu Londyn w czasach zimnej wojny wydawał 5,8 proc. swego PKB na obronę. Deklarowany przez konserwatystów poziom wydatków jest zbyt niski, niezależnie od faktu, że i tak wyższy niż w przypadku innych państw kontynentalnej Europy.
I tak w tej Europie spędzamy czas. Wiemy, że barbarzyńcy nadciągają, ale jeśli mamy wydawać więcej pieniędzy na bezpieczeństwo, albo, o zgrozo, ograniczyć indywidualną wolność wprowadzając obowiązki na rzecz wspólnoty, to już broń Boże, takich decyzji nasi politycy nie podejmą, albo zrobią to w ostatnim momencie. Zrozumiałe jest kiedy tego rodzaju rachunkiem kierują się politycy w Londynie i w Paryżu, nawet w Berlinie leżącym daleko od enklawy królewieckiej nie mówiąc już o froncie wojny ukraińskiej. Ale co powiedzieć o tych, którzy podobnie zdają się myśleć a siedzą w gabinetach znajdujących się w Warszawie, 230 km od granicy z Federacją Rosyjską i 145 z Białorusią?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/679784-europejski-bal-na-titanicu