W poniedziałek rozpoczął się tydzień protestów niemieckich rolników przeciwko planowanym przez rząd z SPD, Zielonych i FDP cięciom w sektorze rolnym. Cięciom, które maja w domyśle być przyjazne dla klimatu, czyli zniesienie zwolnienia z podatku od pojazdów silnikowych oraz zlikwidowanie dopłaty do oleju napędowego. Dla rolników to ważne subwencje, które jak twierdzą pozwalają im planować „w bezpieczny sposób produkcję”. W końcu w dzisiejszych czasach używa się w tym celu maszyn, a nie koni czy wołów.
Zielona transformacja na obszarach wiejskich ma również obejmować ponowne nawadnianie wrzosowisk, co dodatkowo zmniejszy powierzchnię gruntów rolnych. Ponadto Zieloni chcą redukcji pogłowia zwierząt gospodarskich. Wywołuje to przerażenie rolników, jak kilka lat temu tych w Holandii. Ale rolnicy nie są sami w swym niezadowoleniu. Do protestów dołączyli przewoźnicy, kierowcy ciężarówek i rzemieślnicy. Do centrów miast wjechało tysiące traktorów, a rolnicy wykrzykiwali swoją frustrację. Ich złość była przy tym skierowana przede wszystkim do Zielonych. W Naumburgu w Saksonii-Anhalt zdeponowali przed biurem partii stertę nawozu. Gdzie indziej wylewali gnojówki.
Oburzenie świata polityki i mediów jest ogromne. Poseł Zielonych Renate Künast uznała, że protesty są „przesadzone”, a traktory „straszą dzieci”. Wtórowała jej „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, która uznała, że „rolnikom się nic nie należy”, a ich żądania to „bezczelność”. Cem Özdemir, minister rolnictwa i żywności, mówił, że rolnicy mają „mokre sny o politycznym przewrocie”; a Robert Habeck, minister gospodarki także polityk Zielonych oskarżył ich o to, że są wrogami konstytucji i chcą obalić liberalną niemiecką demokrację. „Der Spiegel” określi protestujących jako „zmotoryzowany motłoch z widłami”. A wieloletni redaktor naczelny ARD, Rainald Becker, napisał na X (Twitter): „Jazda traktorem najwyraźniej ogłupia”. Post szybko usunął ale niesmak pozostał. Do tego jakiś ekspert o nazwisku Merkel (przypadek?) przekonywał na łamach „Die Welt”, że „większość problemów nie da się rozwiązać na poziomie państw narodowych”. Jak choćby problem klimatu czy migracji. Dlatego rolnicy nie mają racji zgłaszając pretensje do politycznych przedstawicieli, których wybrali. Inne gazety zarzucały im zacofanie i brak świadomości klimatycznej.
Poza tym panuje dobrobyt i żadnemu rolnikowi krzywda się nie dzieje. Oni widzą to zgoła inaczej. Według nich nie chodzi tylko o dopłaty, ale o coraz surowsze regulacje środowiskowe, przepisy związane z dobrostanem zwierząt, zakazy stosowania pestycydów i nawozów, lub nadmierną biurokracje, które powodują, że nie opłaca się uprawiać roli. „Jeśli my wymrzemy, nie będzie żywności” – takie napisy widniały na traktorach protestujących. Rząd tłumaczy, że jest dziura w budżecie w wysokości 17 mld euro. Rolnicy nie chcą jednak uznać tego argumentu. Po internecie zaczęła krążyć lista projektów na które w ostatnich latach ministerstwo współpracy gospodarczej i rozwoju wydało miliardy euro. Jest tam m.in. 144 mln euro na „odporny na zmiany klimatyczne transport miejski w Indiach”, „zielone lodówki” dla domostw w Brazylii (4,6 mln euro), lub ponad 8 mln euro na „niskoemisyjną uprawę ryżu w Tajlandii”. Na dopłaty dla rodzimych rolników środków nie ma, argumentują protestujący, ale na bzdurne poprawne politycznie projekty na drugim końcu świata, są.
Nie da się ukryć, że obecnej koalicji rządzącej w Niemczech nie idzie. Jak wynika z sondażu DeutschlandTrend z początku stycznia zaledwie 19 proc. Niemców jest zadowolonych z pracy kanclerza Olafa Scholza, a 18 proc. z pracy rządu. Jednocześnie 69 proc. uważa, że sytuacja gospodarcza za Niemiec się pogarsza. Protesty rolników przy takich nastrojach społecznych nie powinny więc nikogo dziwić, ale dziwią. Dziennik „Die Welt” z przerażeniem pisze o powstaniu niemieckich „żółtych kamizelek”. Rzecz niesłychana w kraju, gdzie zawsze z zadowoleniem podkreślano, jak bardzo sytuacja polityczna jest stabilna, a społeczny konsens trwały. Najwyraźniej te czasy się skończyły, i tak jak było w przypadku protestów przeciwko lockdownom i szczepieniom w czasie pandemii Covid-19, czy antyimigracyjnym demonstracjom, jedyną odpowiedzią jest demonizacja. Przyczyny niezadowolenia schodzą przy tym na dalszy plan. Rolnicy protestują bo są źli. Kropka.
A ich marudzenie i skargi zagrażają demokracji. Bo ktoś z Alternatywy dla Niemiec (AfD) może się pod protesty podpiąć, a może nawet ktoś jeszcze gorszy, jakaś ekstremistyczna nisza, którą zapomniano zdelegalizować. Niemiecka debata publiczna już dawno ogranicza się do tego jak odgrodzić się od tzw. „skrajnej prawicy”. Do ustanowienia „zapór ogniowych” i „kordonów sanitarnych”. Przypomnijmy: w 2015 r. ówczesny prezydent Niemiec Joachim Gauck nazwał obywateli wschodnich landów „ciemnymi Niemcami” bo nie chcieli radośnie witać migrantów na dworcach. Tymczasem zwykły obywatel dalej oczekuje rozwiązania najbardziej palących problemów: masowej imigracji, drogiej transformacji energetycznej i malejącego tempa rozwoju gospodarki. W dolinie Ahry ofiary powodzi z lipca 2021 r. wciąż czekają na odszkodowania. Gdy kanclerz Scholz udał się 6 stycznia b.r. (po raz drugi) na tereny dotknięte powodzią, został zwyzywany. Gdy jest się niezdolnym do rządzenia, nawet rolnik z widłami wydaje się groźny.
W ARD pani od ekstremizmu, czyli dziennikarka Andrea Röpke, przekonywała, że za demonstracjami rolników stoi Rosja, która chce „osłabić niemiecka demokrację”. Dowodów na tę tezę nie przedstawiała. Bez wątpienia Rosja cieszy się z niepokoi i podziałów na Zachodzie i chętnie je podsyca. Ale zdecydowanie nie jest ich źródłem. Bądź jak bądź okres relatywnego spokoju i stabilności w Niemczech najwyraźniej się kończy. I nie da się uratować demokracji, stosując niedemokratyczne metody. Tak w Polsce, jak i w Niemczech.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/677684-kto-sie-boi-rolnikow-zmotoryzowany-motloch-z-widlami