Jak pisze Justin Bronk, jeden z głównych analityków brytyjskiego think tanku strategicznego RUSI, Europa musi pilnie zacząć przygotowywać się do tego, co stanowi realne zagrożenie – konieczność przeciwstawienia się Rosji bez możliwości polegania na amerykańskim sojuszniku.
Co nam, Europejczykom, grozi w opinii brytyjskiego eksperta w perspektywie roku 2026 – 2028?
Przesunięcie zainteresowania Waszyngtonu
Jak zauważa, „chińska armia rozwija się szybciej i zwiększa swoje możliwości szybciej, niż wydawało się to jeszcze pięć lat temu. Rozwój rakietowych systemów przeciwokrętowych i przeciwpancernych bardzo dalekiego zasięgu będzie szczególnie istotny z punktu widzenia kluczowych zdolności wojskowych USA na ogromnych dystansach Indo-Pacyfiku.” Co gorsze uruchomione przez Amerykanów programy przezbrojenia swoich sił na potrzeby ewentualnej wojny o Tajwan dadzą oczekiwany efekt nie wcześniej niż w roku 2029 – 2030 roku. Oznacza to, że między 2026 a 2028 rokiem Chińczycy osiągną regionalną przewagę wojskową, a Amerykanie, jeśli Pekin zdecyduje się np. na blokadę Tajwanu, zmuszeni zostaną do przesunięcia części swego potencjału wojskowego z bliskowschodniego i europejskiego teatru działań i wzmocnienia INDOPACOM - dowództwa obszaru Indo-Pacyfiku.
Nie musi wybuchnąć wojna, nawet zaostrzenie sytuacji w rejonie Tajwanu będzie oznaczało wycofanie z Europy tych sił Stanów Zjednoczonych, które do tej pory „dostarczały” armiom pozostałych członków NATO niektórych kluczowych zdolności. Jak pisze Bronk „NATO jest obecnie w dużym stopniu zależne od Stanów Zjednoczonych w wielu kluczowych obszarach – w szczególności w zakresie zdolności do zniszczenia z powietrza rosyjskiej naziemnej obrony powietrznej, a także w zakresie uzupełniania amunicji, tankowania w powietrzu, zdolności dowodzenia i kontroli oraz zdolności satelitarnych.” Oznacza to, że przesunięcie potencjału Stanów Zjednoczonych w rejon Indo-Pacyfiku odbierze europejskim członkom NATO zdolność uzyskania dominacji w powietrzu. Nie chodzi w tym wypadku o brak odpowiedniej liczby myśliwców, ale o niewystarczający potencjał rakietowy europejskiego lotnictwa, brak zdolności tankowania w powietrzu, niedostatki w zakresie rozpoznania i łączności, które są niezbędne, aby być w stanie penetrować rosyjskie bańki antydostępowe i niszczyć zaawansowane systemu obrony powietrznej.
Czas działa na korzyść Kremla?
Co więcej w roku 2026 rosyjski przemysł obronny, jak uważa Bronk, będzie „pracował pełną parą” przede wszystkim z tego względu, że władze w sposób celowy i systematyczny dążą do zwiększenia jego zdolności. Rosjanie już obecnie produkują sto rakiet miesięcznie, co oznacza dwuipółkrotny wzrost w porównaniu ze zdolnościami na początku wojny. Podobnie w innych segmentach przemysłu wojskowego, gdzie obserwuje się powolny, ale systematyczny wzrost rosyjskiej produkcji. Nie towarzyszą temu poważne „lustrzane” działania po stronie europejskich państw NATO. Brytyjski ekspert uważa, że jedynie Polska na serio zabrała się za zwiększanie zdolności do obrony. W przypadku pozostałych dużych państw Paktu Północnoatlantyckiego mamy w gruncie rzeczy do czynienia z działaniami pozorowanymi albo niezwykle opieszałymi. Dużo jest pustej retoryki na temat konieczności współpracy, mało realnych działań. Dobrze widać to choćby na przykładzie europejskiego programu zakupu miliona sztuk amunicji kalibru 155 mm, który w czasie 12 miesięcy przeznaczonych na jego realizację zostanie wypełniony co najwyżej w 30 procentach.
Możemy mieć zatem w umownym 2026 roku do czynienia z sytuacją gdy Amerykanie „odejdą” w rejon Indo-Pacyfiku, Rosjanie będą produkować na potrzeby swych sił zbrojnych znacznie więcej niż obecnie, a Europejczycy zbyt wolno będą uzupełniać braki w arsenałach opróżnionych w związku z wojną na Ukrainie. Co gorsze nie ma łatwych recept na zakończenie obecnie trwającego konfliktu. Rosjanie zaczynają uważać, że czas pracuje na ich korzyść i są w stanie wygrać wojnę. Tego rodzaju nastroje nie sprzyjają rewizji celów wojennych, które w przypadku Rosji ostatnio ulegają nawet zaostrzeniu. Gdyby Zachód postanowił „przymusić” Ukrainę do zawarcia niekorzystnego z jej perspektywy pokoju czy zawieszenia broni, to tego rodzaju polityka, w opinii Justina Bronka, mogłaby tylko zachęcić Putina do wzmocnienia presji i wznowienia wojny. Rozejm zawsze, jak to było w przypadku wojny w Czeczenii oraz rosyjskiej interwencji w Syrii, Moskwa wykorzystywała aby przegrupować swe siły, dać im odpocząć i po wzmocnieniu zaatakować ponownie. Nie ma żadnych gwarancji, że w przypadku Ukrainy rosyjski sposób działania byłby odmienny, tym bardziej jeśliby Kijów był przymuszany przez stolice europejskie, aby rozpocząć negocjacje.
Jak pisze brytyjski ekspert, „Rosja jest na kursie, który oznacza, że w ciągu najbliższych 2–3 lat znacząco zwiększy produkcję broni, amunicji i tworzenie nowych formacji wojskowych”. To z kolei czyni iluzorycznymi nadzieje na zawarcie teraz trwałego pokoju czy zawieszenia broni. Co gorsze „przymuszanie” Kijowa do niekorzystnych z jego punktu widzenia negocjacji może oznaczać zarówno powstanie głębokich podziałów między Ukrainą a niektórymi europejskimi jej sojusznikami, jak również w obrębie NATO. To zaś oznacza, że za 3 lata Rosja może mieć większy potencjał wojskowy niż obecnie, Ameryka może zostać zmuszona do skoncentrowania swoich zdolności w rejonie Indo-Pacyfiku, a europejscy członkowie NATO jeśli nie zmienią swej dotychczasowej polityki, będą słabi, a niewykluczone, że również podzieleni. Wówczas w optyce Kremla może pojawić się „okienko możliwości”, kiedy to nastąpi druga faza rozgrywki tym razem obliczonej jednocześnie na zdobycie Ukrainy jak i rozbicie Paktu Północnoatlantyckiego.
Rosyjskie zyski
Rosja może finansować wojnę, myśleć o rozbudowie sił zbrojnych i skokowym wzroście produkcji sprzętu wojskowego, o czy otwarcie pisze Bronk, bo nadal jej przychody z eksportu węglowodorów nie zostały zakłócone w wyniku zachodnich sankcji. Harmonijna współpraca Moskwy z państwami OPEC w ramach formuły OPEC plus, daje też temu kartelowi możliwość wpływania na poziom światowych cen węglowodorów. Efektem tego, jak obliczyli eksperci z The Economist jest to, że w pierwszym roku wojny przychody Rosji z eksportu węglowodorów wyniosły 590 mld dolarów i były o 160 mld dolarów wyższe niż 10 letnia średnia (z czasu przed wojną), zaś w drugim będzie to ok. 60 mld. Rosja wydaje na wojnę średnio 100 mld dolarów rocznie, co oznacza, że do tej pory finansuje ją wyłącznie z wyższych niż wieloletnia średnia dochodów z eksportu swych surowców.
Aby mieć pełny obraz warto też zwrócić uwagę na dane zawarte w specjalnym, regularnie aktualizowanym raporcie zbudowanym przez specjalistów CREA, czyli fundacji zajmującej się badaniem zanieczyszczenia powietrza. Z ich danych wynika, że od początku wojny Rosja z eksportu swych węglowodorów osiągnęła przychody na poziomie 552 mld euro, ale co ciekawe największym importerem nie były wcale Chiny, Indie czy Turcja, o których tyle się w mediach europejskich i światowych pisze, ale Unia Europejska, która za rosyjskie surowce zapłaciła od początku wojny 181 mld euro. Drugie są Chiny (140 mld euro) a trzecie Indie (66 mld). Ten obraz wygląda tak przede wszystkim z tego powodu, że Wspólnota relatywnie późno, bo w grudniu 2022, zaczęła wprowadzać pierwsze sankcje. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie dane z tego roku to „na prowadzenie” wychodzą Chiny z importem rosyjskich węglowodorów na poziomie 74 mld euro, drugie są Indie (42 mld), a trzecia Unia Europejska (29,7 mld) goniona przez Turcję (29,0 mld). Co prawda w tym importowym sukcesie Indii swój udział ma również Europa, przede wszystkim Holandia, bo Hindusi kupują rosyjska ropę, przetwarzają ją w swych rafineriach i sprzedają „czystą” benzynę na lukratywne rynki europejskie.
Papierowe sankcje
Na papierze sankcje działają, ale praktyka już nieco odbiega od tego sielankowego obrazu. Pisze o tym szerzej dziennik The Financial Times analizując jak działa wprowadzony przed rokiem przez państwa G-7 limit cenowy (60 dolarów za baryłkę), nałożony na rosyjską ropę naftową.
Przez pierwszy kwartał, kiedy ceny surowca na międzynarodowych rynkach były niskie, Rosjanie sprzedawali swoją ropę ze znacznym dyskontem, co budowało wrażenie, iż „sankcje działają”. Ale Kreml podjął też działania mające na celu zmniejszenie ich skuteczności. I tak przede wszystkim od greckich armatorów zaczął kupować stare, często w złym stanie technicznym, tankowce budując w ten sposób swój potencjał do przewozu ropy. Dziś najczęściej są one własnością firm zarejestrowanych w Chinach, pływają pod banderą Panamy lub Liberii i nie ubezpieczają się w firmach europejskich. W efekcie, jak piszą dziennikarze brytyjskiego dziennika powołując się na dane Kyiv School of Economics, 99 procent rosyjskiej ropy naftowej było sprzedawane w czasie obowiązywania sankcji powyżej „limitowanej” ceny 60 dolarów za baryłkę.
Mamy w tym wypadku do czynienia w gruncie rzeczy z kwestią natury zasadniczej – pytaniem, czy sankcje nałożone na Federację Rosyjską w ogóle działają. Niektórzy nasi eksperci są zdania, że tak, bo w ostatnich dwóch tygodniach spadające ceny światowe „pociągnęły w dół” również rosyjską ropę naftową. To ich zdaniem świadczy o skuteczności ograniczeń. Tylko, że należy pamiętać, iż reżim sankcyjny w gruncie rzeczy oznacza ciągły wyścig między Rosją, próbującą na tysiące sposobów obejść ograniczenia, i państwami zainteresowanymi ich uszczelnieniem. Ma to zasadnicze znaczenie, bo po obydwu stronach mamy do czynienia z polityką dostosowania się do nowych realiów. Do tej pory to Moskwa działała szybciej, skuteczniej i sprawniej, a proces polityczny na Zachodzie był relatywnie powolny, często też nieskuteczny. To dlatego Niemcy „nie zauważyli”, że ich eksport komponentów elektronicznych do Turcji czy Kirgistanu wzrósł w czasie wojny kilkukrotnie, a Holendrzy importując benzynę z Indii nie zwracają uwagi na fakt, iż jest ona produkowana z rosyjskiej ropy. Czy z tego co napisałem należy wyciągnąć wniosek, że w przyszłości sankcje będą nieskuteczne? Daj Boże, aby były, ale dotychczasowe doświadczenia nie wskazują na to.
Piszę o tym wszystkim, bo przywoływany przeze mnie na początku artykułu prof. Justin Bronk jest przekonany, że Rosjanie rozkręcając swą produkcję wojskową zrobią to skutecznie i w związku z tym w roku 2026 będą mieć znacznie większe niż obecnie możliwości. Nasi eksperci są zdania, że Moskale „nie dadzą rady”, ich gospodarka zaczyna mieć coraz większe problemy, a oficjalne dane statystyczne to wytwór kreatywnej księgowości i w dużej mierze fikcja. Być może tak jest, ale co jeśli to Bronk i inni anglosascy specjaliści ma rację?
Trzy nury amerykańskiej polityki
Ale nawet gdyby nie mieli, trzeba brać pod uwagę jeszcze jeden czynnik, który zasadniczo może zmienić sytuację Europy, a w związku z tym również Polski. Chodzi o to, jak wybory w Stanach Zjednoczonych wpłyną na amerykańską politykę i zobowiązania sojusznicze. Kwestią tą zajęli się Majda Ruge i Jeremy Shapiro z ECFR. Ich zdaniem w obozie Trumpa walczą o wpływy, jeśli chodzi o kształt polityki zagranicznej i sojuszniczej, trzy zasadnicze obozy.
Pierwszy, który można określić mianem „restrainers”, skupia zwolenników polityki ograniczania amerykańskiej obecności w świecie. W świetle ich argumentacji, Stany Zjednoczone mają tyle problemów wewnętrznych i muszą nadrobić tak wielkie zapóźnienia, że nie mogą pozwolić sobie na politykę, jaką prowadziły będąc globalnych hegemonem. Sojusznicy, przede wszystkim europejscy, będą w świetle ich argumentacji musieli zacząć odpowiadać za swoje bezpieczeństwo.
Drugim nurtem są ci, którzy chcą zmiany priorytetów w amerykańskiej polityce zagranicznej i przede wszystkim koncentracji wysiłków na rejonie Indo – Pacyfiku. Oni nie postulują, jak pierwsza grupa, radykalnego ograniczenia obecności amerykańskiej w świecie, ale chcą aby uwaga Waszyngtonu niemal wyłącznie skoncentrowana była na Azji. Jeśli chodzi o Europę, to przedstawiciele tego nurtu myślenia są przeświadczeni, że ma ona wystarczający potencjał ekonomiczny i demograficzny, aby zatroszczyć się sama o siebie. Obydwa te nurty nie mówią o polityce „dzielenia się ciężarami” (burden sharing), której przejawem jest choćby oczekiwanie, aby sojusznicy z NATO podnieśli swe wydatki na bezpieczeństwo do poziomu 2 proc. PKB, ale dążą do „przesunięcia ciężarów” (burden shifting), czyli sprawienia, by to Europa ponosiła większe - w ramach układu sojuszniczego - ciężary, i sama zapewniała sobie bezpieczeństwo. Tę linię argumentacji, o czym zdają się nie wiedzieć nasi zwolennicy tezy o słabnięciu Rosji, umacnia właśnie przekonanie, że skoro Rosja jest słabsza, to Europa tym łatwiej zatroszczy się sama o siebie. Zmniejszenie wojskowego zaangażowania Stanów Zjednoczonych ma tylko „pomóc” państwom naszego kontynentu w dokonaniu słusznych, z amerykańskiej perspektywy, wyborów.
Jest wreszcie wśród Republikanów trzeci nurt, do którego zaliczają się przedstawiciele starej szkoły myślenia, zwolennicy utrzymania amerykańskiej polityki hegemonistycznej. To oni nawołują do skokowego wzrostu budżetu Pentagonu, oskarżając Bidena o prowadzenie zbyt ostrożnej polityki w tym zakresie. Oni to proponują zwiększenie pomocy wojskowej dla Ukrainy po to, aby wojnę wygrać i generalnie są zwolennikami uprawiania przez Amerykę bardziej ofensywnej, również w wymiarze ekonomicznym, polityki. Dobrym przykładem tego co przedstawiciele tego nurtu wśród Republikanów proponują jest niedawny artykuł Kori Schake zamieszczony w Foreign Affairs. Problemem jest wszakże to, że wśród Trumpistów, jest to nurt najsłabszy, którego przedstawiciele mogą nie mieć wiele do powiedzenia w nowym rządzie. Tym bardziej, że w obozie Truma trwają już przygotowania do znaczącego odchudzenia waszyngtońskiej administracji, redukcji znaczenia deep state, którą sam Trump oskarża o sabotowanie wielu jego pomysłów, które nie zostały zrealizowane w czasie pierwszej kadencji. Jeśli zapowiedzi te, które są teraz formułowane, traktować poważnie, to Europa może mieć już za kilkanaście miesięcy poważne problemy.
Jeśli Amerykanie zaczną redukować swoją obecność wojskową na naszym kontynencie to Rosjanie, nawet jeśli ich polityka przestrajania gospodarki na potrzeby produkcji wojennej nie będzie w 100 proc. skuteczna, zaczną uzyskiwać przewagę, a sojuszniczy proces polityczny (sankcje, polityka NATO, wspieranie Ukrainy) ulegnie spowolnieniu, a być może nawet zakłóceniu. Trzeba już teraz zacząć o tym myśleć, a nie kontentować się przekonaniem, że Rosja zaraz się załamie, jej gospodarka będzie „robiła bokami”, a armia niczego się nie nauczy. Daj Boże, aby tak było, ale jaki jest nasz Plan B, co zrobimy jeśli okaże się, że optymistyczne scenariusze nie ziszczają się?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/673965-pytanie-o-plan-b-europy-trzeba-zaczac-o-tym-myslec