Na Ukrainie, w administracji prezydenta Zełenskiego, ale również chyba i w MSZ, nie zdają sobie najwyraźniej sprawy, jak katastrofalne skutki dla relacji z Polską mają ostatnie 2 tygodnie.
Zełenski w Radzie Bezpieczeństwa ONZ
Nie chodzi w tym wypadku o kwestie sporu zbożowego i całą serię niefortunnych wypowiedzi ukraińskiego prezydenta, ale o coś - niestety - znacznie poważniejszego. Otóż Wołodymir Zełenski przemawiając w Radzie Bezpieczeństwa zaproponował reformę tej instytucji. Reforma miałaby polegać zarówno na odebraniu prawa weta Federacji Rosyjskiej, jak i na wejściu do niej nowych członków, w tym z Niemiec.
W Nowym Jorku, już po swoim wystąpieniu w Radzie Bezpieczeństwa, ukraiński prezydent spotkał się też z kanclerzem Scholzem. Może to sugerować, że tą proniemiecką deklaracją Zełenski przygotowywał sobie grunt do rozmów. Problem wszakże polega na tym, że już następnego dnia Annalena Baerbock w rozmowie ze stacją ARD odcięła się od propozycji ukraińskiego prezydenta mówiąc, że Berlin nie popiera pozbawienia Rosji prawa weta, a także dodając, iż „nie możemy powiedzieć: „OK, zmieńmy po prostu Radę Bezpieczeństwa. To byłoby trochę naiwne”.
W Polsce niemało osób będzie zapewne podejrzewać, iż to tylko gra, a w istocie Ukraina, a precyzyjnie rzecz ujmując jej prezydent, stała się narzędziem w rękach Berlina sondującego nastawienie międzynarodowej opinii publicznej wobec tej kwestii, tym bardziej, że kilka dni przed rozpoczęcia Zgromadzenia Ogólnego niemiecka minister spraw zagranicznych była w Kijowie. Nawet jeśli tak jest, to nie ulega wątpliwości, że z wizerunkowego punktu widzenia propozycja Zełenskiego była dla Kijowa niekorzystna. Przede wszystkim z tego powodu, że ukraiński prezydent zgłosił postulaty, o których po pierwsze było wiadomo, iż nie zostaną poważnie potraktowane (brak realizmu i prawidłowej oceny sytuacji), a ponadto są dalej idące, niźli te, które krążą w tzw. przestrzeni publicznej.
Potrzeba reformy Rady Bezpieczeństwa
Od lat w Europie mówi się o zmianie składu stałych członków Rady Bezpieczeństwa, mówi się też o dokooptowaniu Berlina, ale w obliczu, delikatnie rzecz ujmując, „braku entuzjazmu” wobec takiego kształtu reformy europejskich członków tej instytucji (Paryż i Londyn) od pewnego czasu dyskutuje się o możliwości wejścia do Rady Unii Europejskiej. Na to też w Paryżu zapatrują się bez większej sympatii, ale Zełenski nie mówił o członkostwie Unii a Berlina. Trudno zatem odbierać inaczej jego wystąpienie niźli w kategoriach stanowiska proniemieckiego. I tak to zostało w Warszawie odczytane. Inna katastrofalne wpadki, w tym fetowanie w kanadyjskim parlamencie przez Zełenskiego ukraińskiego SS-mana, tylko pogłębiło wrażenie zwrotu w polityce Kijowa. Osobna kwestią jest to czy mamy do czynienia z trwałą tendencją, zwrotem, czy może deklaracjami mającymi wymiar doraźny.
Na to nałożyły się doniesienia Dominiki Ćosić polskiej korespondentki w Brukseli, która powołując się na nieoficjalne komentarze przedstawicieli unijnej biurokracji napisała, iż Kijów otrzymał od Komisji Europejskiej jasny sygnał – musi włączyć się w polską kampanię wyborczą, bo jeśli wygra Prawica, to rozpoczęcie jesienią negocjacji członkowskich stoi pod znakiem zapytania. Do tych doniesień odniósł się Oleg Nikolenko, przedstawiciel ukraińskiego MSZ-u, nie tylko im zaprzeczając (co by wystarczyło), ale również nazywając je „insynuacjami” (co jest naruszeniem standardów, zarówno w komunikacji z sąsiednim państwem jak i tym bardziej z przedstawicielami mediów). Nota bene pan Nikolenko ma w ostatnich dniach kłopoty z utrzymaniem powściągliwości w swych wypowiedziach. Ale zostawmy na boku kwestie emocji i wróćmy do istoty sprawy. Problem polega na tym, że informacje Dominiki Ćosić są jedynymi, w sposób racjonalny, wyjaśniającymi zaskakujące przemiany w dotychczasowej polityce Kijowa. Tak przynajmniej uważa się w Warszawie.
Bruksela i Berlin, chciałyby zmiany rządów w Polsce
Nie ulega też wątpliwości, że Bruksela i Berlin, chciałyby zmiany rządów w Polsce. Pisze o tym dziś otwarcie Financial Times przytaczając anonimowe wypowiedzi przedstawicieli Brukseli, którzy mówią dziennikarzom, iż „wiele zależy od tego co się wydarzy w Warszawie” i nie skrywają, że unijna biurokracja kibicuje opozycji w Polsce. Niestety (dla eurokratów) „sytuacja nie wygląda dobrze” i przedstawiciele Unii zaczynają przyzwyczajać się do wizji kolejnych czterech lat współpracy z Prawicą. W tym artykule ważne są dwie rzeczy, nie tylko opisanie, znanych zresztą, antypisowskich emocji brukselskiej biurokracji. Otóż rozmówcy dziennikarzy z Financial Times, spodziewają się, że kolejny rząd PiS utrudni zaplanowane „reformy”, których istotą jest nie tylko zmiana systemu głosowania, ale również głębokie przekształcenie finansów unijnych, przede wszystkim ich powiększenie (nakładanie nowych podatków) a także wprowadzenie powszechnie obowiązującego systemu relokacji migrantów.
Z naszej perspektywy ważne jest to, że przedstawiciele Unii nie skrywają wcale, iż z Tuskiem będzie im łatwiej. Boją się też przewodnictwa Węgier (druga połowa przyszłego roku) i Polski (pierwsza połowa 2025). Ich zdaniem, jeśli jesienią tego roku nie rozpocznie się negocjacji unijnych z Ukrainą i z Mołdawią, to później może być tylko trudniej, również ze względu na zbliżające się eurowybory. Wydaje się zatem, że przedstawiciele Kijowa, w związku z taką oceną sytuacji dokonywaną przez przedstawicieli Brukseli otrzymali jasny sygnał – jest szansa na rozpoczęcie negocjacji w tym roku, ale będzie to łatwiejsze jeśli w Warszawie zmieni się rząd, potem będzie tylko trudniej. Jeśli tak było i Kijów przystąpił do działania, to z pewnością mamy potwierdzenie faktu, że w administracji prezydenta Ukrainy mają problemy z prawidłową oceną sytuacji i popełniają błąd za błędem.
Zmiany w Unii wcale nie muszą być dla Kijowa korzystne
Również jeśli chodzi o związek między planowanymi zmianami w Unii a kwestią członkostwa Ukrainy. Otóż jak słusznie zauważył Martin Sandbu na łamach Financial Times, proponowane w tzw. raporcie niemiecko-francuskich ekspertów zmiany wcale nie muszą być dla Kijowa korzystne. My w opracowaniu tym dostrzegliśmy wyraźne dążenie do stworzenia z Unii państwa federalnego, ale z punktu widzenia państw kandydujących do członkostwa ważne są zawarte tam inne propozycje. I tak znalazły się tam zapisy w świetle których „państwa z trwającymi konfliktami zbrojnymi nie mogą wstąpić do UE” a także mówiące o tym, że jeśli w ich skład wchodzą terytoria których przynależność państwowa jest kwestionowana, to wówczas ludzie zamieszkujący te obszary mają się w drodze referendum wypowiedzieć czy chcą członkostwa w UE. Te sformułowania odnoszą się wprost do sytuacji Ukrainy, przypominają brzmienie Porozumień Mińskich, a przynajmniej zakładają formuły plebiscytów na obszarach, które okupuje Rosja albo kwestionuje ich przynależność do Ukrainy. Jest rzeczą w tej sytuacji oczywistą, że Moskwa, jeśli tego rodzaju sformułowania stałyby się częścią planu reformy Unii, uzyskałaby w kwestii członkostwa Kijowa faktycznie prawo weta, albo przynajmniej znacząco silniejszą kartę. Tego jednak władze Ukrainy zdają się nie zauważać. Dlaczego? Sformułuję tezę, która wyjaśnia zarówno „proniemiecki zwrot” Kijowa jak i niedostrzeganie oczywistych zagrożeń. Otóż uważam, że elita polityczna Ukrainy, z pewnością Zełenski i jego otoczenie, kierują się w swej polityce zagranicznej wyłącznie celami doraźnymi, w niemałej części związanymi też z sytuacją wewnętrzną.
W tym konkretnym przypadku, jeśli chodzi o relacje z Unią i kształt procesu akcesyjnego, dla Kijowa ważniejsze jest formalne otworzenie negocjacji jesienią tego roku, niż odpowiedź na pytanie kiedy i czy w ogóle Ukraina ma szanse wejść do Wspólnoty. Interesy strategiczne, wymagające długiej i cierpliwej pracy, ustępują doraźnym, chęci osiągnięcia sukcesu wycinkowego, ale już teraz. Sukcesu, który można byłoby spożytkować szybko. Brak myślenia strategicznego, w kwestiach polityki państwowej jest nie tylko problemem Polski. Myślę, że jeśli chodzi o Ukrainę jest on nawet boleśniejszy.
Dlaczego Kijów tak usilnie dąży do szybkich negocjacji członkowskich?
Dlaczego Kijów tak usilnie dąży do formalnego rozpoczęcia negocjacji członkowskich jesienią tego roku? Wydaje się, że z kilku powodów. Po pierwsze musimy pamiętać, iż w przypadku ukraińskiej dyplomacji mamy do czynienia z pewnym wzorem postępowania, który ją ukształtował jeszcze za czasów sowieckich. Polega on na traktowaniu negocjacji w kategoriach, które obrazowo możemy porównać do zdobywania wrogiego obozu. Zdobyliśmy pierwszą linię obrony, to traktujemy taki stan jako niezmienny i szykujemy się na szturm kolejnych pozycji. Wyraźnie było to widać na przykładzie rozmów o zbożu.
Trzeba pamiętać, że w 2022 roku państwa Unii, w związku z nadzwyczajną sytuacją odeszły od polityki kontyngentów wwozowych i otworzyły swoje rynki dla ukraińskiej produkcji rolnej. My traktowaliśmy to w kategoriach sytuacji nadzwyczajnej a Kijów uznał, że ma do czynienia z „nową normalnością”. Przeto kiedy państwa graniczące z Ukrainą zaczęły dochodzi do wniosku, że „system nie działa”, również ze względu na skalę korupcji i lekceważenie spraw przez Kijów, to oczekiwały zmiany tego stanu rzeczy, przede wszystkim po stronie Ukrainy. Dlatego, że w ramach dobrosąsiedzkiej, strategicznej współpracy, jeśli w wyniku naszych działań państwo graniczące z nami ma realne a nie wymyślone problemy to jesteśmy zobowiązani w dobrej wierze pomóc mu w ich rozwiązaniu. Ale w Kijowie uznano najwyraźniej, że zniesione ograniczenia handlowe można przywrócić wyłącznie za obopólną zgodą i po dłuższym procesie negocjacji. Nota bene tak stanowią zapisy WTO, na które powołuje się ukraińska dyplomacja i eksperci i dlatego skarga na nasze działania została złożona w tej właśnie instytucji. Te klisze mentalne utrudniają i będą utrudniać w przyszłości uniknięcie kolejnych kryzysów.
„Plan polityczny” Zełenskiego
Ale wróćmy do kwestii dlaczego ekipie Zełenskiego tak bardzo zależy na otworzeniu negocjacji członkowskich z Unią tej jesieni? Moim zdaniem ma to wymiar wewnętrzny, o czym zresztą niedawno pisałem. Otóż jak się wydaje „plan polityczny” Zełenskiego polegał na doprowadzeniu do sytuacji, kiedy wiosną przyszłego roku można byłoby przeprowadzić wybory prezydenckie i być może do Rady Najwyższej. Aby sukces wyborczy był niemal pewny potrzebne były „cząstkowe” zwycięstwa odniesione jeszcze w tym roku. Chodzi o powodzenie ofensywy, co do tej pory nie nastąpiło i znaczący postęp Ukrainy na drodze integracji ze strukturami Zachodu. W Wilnie Zełenski odniósł ewidentną porażkę, czego się chyba nie spodziewał i dlatego reagował nerwowo, w kwestii członkostwa w NATO a negocjacje z Unią też wydają się nie być pewne. To zwiększa podatność Kijowa na presję z zewnątrz, bo czas nie wydaje się pracować na korzyść Zełenskiego. Pisze o tym Ekonomiczna Prawda, która poddała analizie jedną, ale za to niezwykle istotną, pozycję ukraińskiego budżetu. Władze Ukrainy założyły, że pozyskają w formie pomocy i niskooprocentowanych pożyczek w 2024 roku 42,8 mld dolarów.
Problem polega na tym, że z pewnością będzie to zadanie trudniejsze niż w tym roku, kiedy Kijów otrzymał podobną, co do skali, pomoc. Z kilku powodów. Po pierwsze, co wyraźnie Zełenski odczuł w Stanach Zjednoczonych, pogarsza się klimat sprzyjający asygnowaniu kolejnych kwot. Pomoc amerykańska jest tym ważniejsza, że w przeciwieństwie do np. środków otrzymywanych z Unii, ma ona formę dotacji. Jest pomocą bezzwrotną, zaś Bruksela udziela preferencyjnych kredytów, które nie tylko trzeba będzie zwrócić ale również pogarsza się stale relacja ukraińskiego długu do PKB, która w przyszłym roku przekroczy 104%.
Z Unii Europejskiej Kijów chciałby uzyskać w 2024 roku 18 mld euro, tylko, że Komisja założyła, iż będzie to 9 mld. Dlaczego tak się stało? Bo w Brukseli planując budżet założyli, że do połowy 2024 roku „będzie po wojnie” i pomoc o skali porównywalnej do tegorocznej nie będzie już potrzebna. Może to oznaczać zarówno przygotowywanie „nowego Mińska” jak i zwyczajny błąd w ocenie sytuacji, będący wynikiem nadmiernego optymizmu.
Skutki dla Kijowa mogą być fatalne
Niezależnie od przyczyn skutki dla Kijowa mogą być fatalne. Trzeba bowiem pamiętać, że międzynarodowa pomoc (zarówno otrzymywana od państw jak i organizacji), z której korzysta Ukraina nie może być przeznaczana na finansowanie wojny. A zatem jeśli skala pomocy będzie mniejsza to władze w Kijowie staną wobec bolesnego wyboru – albo zmniejszyć wielkość środków przeznaczanych na kontynuowanie walki albo trzeba szukać oszczędności gdzie indziej. Wybierze się tę drugą opcję, o czym zresztą otwarcie mówi Roksolana Pidliasa, ze Sługi Narodu, kierująca komisją budżetu i finansów publicznych w Radzie Najwyższej. Co to oznacza? Możliwe jest nie tylko odbieranie dochodów samorządom lokalnym, co zresztą już zapowiedziano, ale zwolnienia na poważną skalę w administracji i cięcia, a przynajmniej zamrożenie świadczeń społecznych. Bardzo prawdopodobny jest też, co zrobiono w 2022 roku, a w tym nie okazało się to konieczne, dodruk pieniędzy. Tylko, że taki krok rozkręci znów inflację, która w tym roku spadła do jednocyfrowej wielkości, a ponadto osłabi hrywną, a Ukraina importuje dużo towarów konsumpcyjnych. Trudno w takiej sytuacji spodziewać się wzrostu satysfakcji społecznej z rządów obecnej ekipy.
Waszyngton bardzo zaostrza kontrolę
Jest jeszcze jeden element na który trzeba zwrócić uwagę. Otóż Waszyngton bardzo zaostrza kontrolę nad środkami przyznanymi Ukrainie. Kijów otrzymał z Białego Domu nie budzący wątpliwości spis niezbędnych reform ale również dokładny harmonogram ich wdrażania liczony w miesiącach. W ciągu roku Ukraina ma m.in. wprowadzić rynkowe ceny na gaz i energię elektryczną, co zapewne nie wzbudzi entuzjazmu wśród ludności. Sprawdzanie ma obejmować również pomoc wojskową, zapewne dlatego głównym „kontrolerem” wyznaczono Roberta Storcha, przez lata będącego Inspektorem Generalnym zarówno w Pentagonie jak i w Departamencie Obrony. Mogą wyjść na jaw ciekawe, a nie do końca korzystne, szczególnie dla otoczenia Zełenskiego sprawy. Na Ukrainie bowiem głośno mówi się, że były już minister Reznikow, kierujący resortem obrony i odpowiadający politycznie za skalę nieprawidłowości w zakupach zaopatrzenia dla armii został „obstawiony” na poziomie wiceministrów przez ludzi Yermaka, szefa kancelarii Zełenskiego.
Po części prawdziwa narracja
Wydaje się, że popularna na Ukrainie narracja, iż obecny kryzys w relacjach naszych krajów ma bezpośredni związek z polską kampanią wyborczą, jest tylko częściowo prawdziwa. W sporej części kryzys ten związany jest również z sytuacją wewnętrzną (polityczną) na Ukrainie, w tym z krótkoterminowymi rachubami Zełenskiego. I tu mamy chyba do czynienia z istotą rzeczy. Zarówno w Warszawie jak i w Kijowie zaczyna dominować perspektywa krótkoterminowa, na czym traci strategiczny charakter naszych stosunków. Czy możemy w związku z tym mówić o proniemieckim zwrocie Ukrainy? Wydaje się to wątpliwe, raczej to co się stało przemawia za tezą o manewrze taktycznym. Jeśli jednak nie zmienimy tej dynamiki i dopuścimy do sytuacji, że i w przyszłości doraźna optyka zdominuje strategię, to wówczas rzeczywiście Niemcy wykorzystają nasze, zarówno polskie jak i ukraińskie, błędy. Musimy pamiętać jeszcze o jednej sprawie. Ukraina jest państwem słabym, nie tylko dlatego, że prowadzi wojnę. Jej przeciąganie się jeszcze osłabia naszego sąsiada. Strategicznie nie jest to dla Polski dobre. Pisałem zresztą o tym w zeszłym roku postulując pogłębioną współprace właśnie o strategicznej, wieloletniej perspektywie. Publicystycznie nazwałem ją wizja unii polsko – ukraińskiej, co spotkało się z krytyką tych, którzy potraktowali to w kategoriach doraźnego planu politycznego, który winniśmy zacząć realizować w przyszłym tygodniu.
Obecny kryzys pokazuje nam, co oznacza sąsiedztwo ze słabym, podlegającym silnej presji wewnętrznej państwem, którego elity mogą być „rozgrywane” przez innych, albo po prostu znajdują się w dramatycznej sytuacji. Moim zdaniem to co się dzieje jest dowodem na rzecz tezy, iż tym bardziej powinniśmy wykazać się wyobraźnią, odwagą i konsekwencją w działaniu. Fatalistyczne mówienie o „proniemieckim zwrocie” jest w istocie godzeniem się na bezczynność w sytuacji kiedy należy działać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/664122-o-charakterze-proniemieckiego-zwrotu-kijowa