Generał Gary Brito dowódca TRADOC, czyli najważniejszej w amerykańskich siłach zbrojnych instytucji odpowiadającej za szkolenie i opracowanie nowych dokumentów doktrynalnych, przemawiając na corocznym spotkaniu Stowarzyszenia Armii Stanów Zjednoczonych, powiedział, że amerykańskie siły lądowe są obecnie „w punkcie zwrotnym”, muszą przygotować się do wojny z dwoma przeciwnikami o porównywalnym potencjale (chodzi oczywiście o Chiny i Rosję), która może wybuchnąć niedługo, co oznacza, że należy się w związku z tym spieszyć. W amerykańskiej armii przygotowano propozycję zmian określanych zbiorczo mianem koncepcji Armia 2030, która jest aktualnie przedmiotem dyskusji i wymiany poglądów. U nas niestety ta debata nie została jeszcze dostrzeżona, a szkoda, bo konsekwencje jakie z projektowanych zmian płyną dla architektury bezpieczeństwa są fundamentalnie istotne. Co warte jest jeszcze podkreślenia to fakt, że amerykańska dyskusja ma charakter publiczny, jawny, a nie jest objęta, jak u nas, klauzulami „ściśle tajne”. Warto śledzić jak o ewolucji i koniecznych zmianach w swoich siłach lądowych myślą dowódcy naszego największego sojusznika. Odwołajmy się do artykułu napisanego wspólnie przez generała Jamesa Raineya dowodzącego US Army Futures Command, specjalną komórką odpowiadającą za śledzenie zmian w sztuce wojennej i formułowanie propozycji zmian, a także generał Laurę Potter, z-cę szefa sztabu wywiadu w dowództwie amerykańskich sił lądowych. Został on opublikowany w specjalistycznym portalu War on the Rocks. Jak argumentują Autorzy, „rosyjska inwazja na Ukrainę dała armii amerykańskiej okazję do ciągłego obserwowania i badania tego, w jaki sposób technologia zmienia pole bitwy i wyzwania w czasie ewentualnego konfliktu między państwami”. A zatem mamy do czynienia z pierwszymi, co warte podkreślenia, organizacyjnymi propozycjami, które są rezultatem analizy przebiegu wojny na Ukrainie. „Po pierwsze – piszą Rainey i Potter - technologia zmienia skalę, szybkość i przejrzystość pola walki”. Chodzi o to, że skokowo rośnie nasycenie różnego rodzaju czujnikami zbierającymi informacje. Telefon w rękach żołnierza lub cywila jest jednym z tego rodzaju sensorów, innymi są tanie i masowo używane w celach obserwacyjnych drony komercyjne, czy coraz powszechniej stosowane systemy satelitarne. To oznacza, że „siły zbrojne zdolne do natychmiastowego połączenia tych czujników z bronią o zwiększonym zasięgu zdolną do precyzyjnego trafiania w poruszające się cele będą miały wyraźną przewagę nad każdym przeciwnikiem. Aby przeciwdziałać temu zagrożeniu, obie strony będą musiały zastosować wojnę elektroniczną i namierzyć zasoby kosmiczne, aby wyłączyć czujniki lub wpłynąć na zdolność rozproszonych sił do koordynowania działań”. Innymi słowy ta armia, która będzie w stanie stworzyć system zbierania danych z wielu rozproszonych czujników i ich przetwarzania, uzyska lepszą świadomość sytuacyjną, będzie wiedziała co się dzieje na polu walki, co umożliwia budowanie przewagi. To jest oczywiście warunek wstępny, bo bez zdolności do szybkiego podejmowania decyzji, na podstawie tych zebranych i przetworzonych informacji, a także bez sprawnej łączności, ta wiedza może okazać się mało przydatna. A zatem trzeba wiedzieć więcej, być w stanie szybciej podejmować i komunikować decyzje. Będzie rosło znaczenie broni precyzyjnej, a nawet w związku rewolucją informacyjną na polu walki dotychczasowe „ślepe” systemy artyleryjskie będą w stanie celniej razić przeciwnika. To, zdaniem amerykańskich wojskowych, nie jedyna zmiana. W przyszłej wojnie rośnie znaczenie domeny kosmicznej i cyber, a także operacji psychologicznych, których celem jest destruowanie woli kontynuowania walki przez społeczeństwo. W połączeniu z możliwościami precyzyjnych uderzeń na duże odległości, którymi dysponują zarówno Chińczycy jak i Rosjanie, oznacza, to, że „nie ma sanktuarium”, należy założyć i odpowiednio się do tego przygotować, iż obszar i ludność Stanów Zjednoczonych będzie również obiektem ataku. To bardzo, z naszej perspektywy istotny wniosek, bo wpływa on na to w jaki sposób wojskowi projektują architekturę obrony, jakie siły będą mogły być dyslokowane w rejon walk a jakie pozostaną w Stanach Zjednoczonych, aby być, w razie zagrożenia, w stanie bronić kontynentu amerykańskiego. Aby myśleć o dominacji na polu walki, w trakcie wojny z równorzędnym przeciwnikiem, amerykańska armia musi zmienić to w jaki sposób rekrutuje, jak się szkoli, jak ma zamiar prowadzić walkę i jaki sprzęt będzie jej potrzebny. Jak argumentują, „najważniejszym czynnikiem decydującym o zwycięstwie na polach bitew przyszłej wojny nie jest nowy sprzęt czy koncepcja walki, ale nasi ludzie: wysoko wykwalifikowani żołnierze, i dowódcy, którzy tworzą zgrane, dobrze wyszkolone, zdyscyplinowane i zdolne do walki zespoły”. To podstawowy warunek zwycięstwa. Kolejnym jest to, w jaki sprzęt ci żołnierze będą wyposażeni, bo musi on uwzględniać nowe realia, zarówno związane z postępem technologicznym, jak i sposobami walki. Wreszcie siły lądowe muszą zmienić swą organizację i system dowodzenia, bo przyszła wojna nie będzie przypominać tych, do których przez ostatnie 30 lat się przygotowywano. Po upadku ZSRR w realiach globalnej dominacji wojskowej Stanów Zjednoczonych i sojuszników wielkie, ciężkie siły, o rozbudowanym potencjale ogniowym nie były potrzebne. Uważano, że w przyszłości wojny będą miały charakter ekspedycyjny i przeciwnikami będą słabiej wyposażone i wyszkolone armie dyktatorów z III świata, w rodzaju Saddama Husajna, nie mówiąc już o afgańskich Talibach. Kładziono nacisk na mobilność, kompaktowość i wszechstronność tych sił. W wymiarze organizacyjnych podstawowa jednostką walki miała być brygada, a nawet batalion. Przez ostatnie 20 lat, argumentują amerykańscy generałowie, zakładano, że „brygada będzie podstawową formacją bojową na poziomie taktycznym”. Doświadczenia wojny na Ukrainie nakazują rewizję tego podejścia. Teraz trzeba przygotowywać się do operacji wielodomenowych, toczonych na całym teatrze działań wojennych, w których dowodzenie będzie na poziomie korpusów, a operacyjnie podstawową siłą stanie się dywizja. Amerykańscy wojskowi wyciągają z tego jeszcze jeden, z naszej perspektywy kluczowy, wniosek. Otóż jak piszą „wojna na wielką skalę z Chinami lub z Rosją wymagać będzie wielu korpusów sił lądowych z wielu krajów i musimy ponownie zainwestować, aby rozszerzyć zdolności dowództw naszych komponentów sił zbrojnych od poziomu ekonomii sił i środków do dowództwa bojowego”. A zatem, jeśli mówimy o przyszłej wojnie np. z Rosją, to w opinii amerykańskich wojskowych będzie to konflikt na dużą skalę, co jest oczywistym wnioskiem wypływającym z obserwacji wojny na Ukrainie. Aby móc przeciwstawić się rosyjskiej agresji trzeba zakładać sojuszniczy charakter wojsk NATO. To też banał, ale to co istotniejsze w myśleniu zaprezentowanym przez Raineya i Potter to przeświadczenie, że kontyngenty narodowe będą uzupełniały się jeśli chodzi o zdolności i będą dowodzone w ramach jednolitego systemu. Oznacza to, że nie ma potrzeby, aby armie państw członkowskich posiadały zdolność działania wielodomenowego, bo można wyobrazić sobie sytuację, kiedy jedno z państw NATO odpowiada za dedykowane mu zadanie, np. wnosi potencjał sił lądowych. Mamy jednak do czynienia z gruntownie zmieniającymi się warunkami współczesnego pola walki, w związku z czym trzeba zmienić też formułę prowadzenia wielkich, wielodomenowych operacji bojowych. Jak dowodzą amerykańscy specjaliści „korpusy będą głównym szczeblem armii w zakresie synchronizacji i osiągania efektów wielodomenowych. Sztab korpusu będzie musiał zsyntetyzować ogromną ilość danych otrzymanych z czujników lądowych, powietrznych, widma elektronicznego i kosmicznego, aby stworzyć wspólną wizualizację złożonego pola walki, a następnie stworzyć warunki, w których dywizje uzyskają przewagę dominacyjną w toku walki w zwarciu. Dowódcy korpusów ponoszą odpowiedzialność za kształtowanie zdolności do głębokiego atakowania przeciwnika poprzez synchronizację ognia dalekiego zasięgu, takiego jak pociski, samoloty i pojazdy bezzałogowe, z operacjami cybernetycznymi, kosmicznymi lub informacyjnymi, aby zakłócić zdolności operacyjne przeciwnika”. W tej konstrukcji dywizje staną się jedynie siłą uderzeniową, czymś w rodzaju pięści zadającej cios, a niezbędnych zdolności, zarówno w zakresie świadomości sytuacyjnej, możliwości manewru ogniem czy wsparcia lotniczego, dostarczą korpusy, gdzie zlokalizowany będzie ciężar dowodzenia. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że w świetle tej koncepcji dowództwo korpusu będzie mózgiem i krwiobiegiem współczesnych armii, dywizje uderzeniowe będą odpowiadać za wykonanie. Dzisiejsze brygady, jak argumentują Rayney i Potter, trzeba odciążyć, doprowadzić do sytuacji, kiedy dowodzący nimi nie będą odpowiadać za integrację, po to aby uzyskać świadomość sytuacyjną, wielu sensorów zbierających informacje. Będąc na pierwszej linii frontu i ponosząc ciężar walki z przeciwnikiem muszą być bardziej mobilnymi, działać w rozproszeniu. Na analizę sytuacji i zbudowanie całościowego obrazu sytuacji może nie być czasu, ten obowiązek musi przejąć na siebie dowództwo korpusu i dostarczyć niezbędnych informacji. Nota bene, warto zauważyć, że w Wilnie, podczas szczytu NATO podjęto decyzję o utworzeniu dwóch korpusów w Europie, z których jednym mają dowodzić, jak się spekuluje Amerykanie a drugim Brytyjczycy.
Dwa podstawowe wnioski
Można, w skrócie całą sprawę ujmując, napisać, że z wojny na Ukrainie wyciągnięto dwa podstawowe wnioski. Po pierwsze następuje szybka ewolucja pola walki, dalszy wzrost znaczenie zdolności do zbierania i przetwarzania informacji. Ale po drugie, co nie mniej istotne, wojskowi dochodzą do wniosku, że wojna z Rosją czy z Chinami będzie starciem angażującym znakomicie większe siły niźli do tej pory uważano. Siły, które jednak muszą być dobrze dowodzone, bo skala operacji nie unieważnia znaczenia przewagi informacyjnej i zdolności do prowadzenia działań wielodomenowych.
Tę koncepcję wojny przyszłości trzeba wpisać w propozycje reformy amerykańskich sił lądowych, bo pozwoli nam to uzyskać odpowiedź, kto ma odpowiadać za dowodzenie, a kto z sojuszników wniesie główną kontrybucję jeśli chodzi o siły walczące na pierwszej linii, w związku z tym, co oczywiste, narażone na największe straty.
Kilka formacji zadaniowych
Koncepcja „Armia 2030”, docelowa wizja amerykańskich sił lądowych, nie jest jeszcze ostateczna, ale z dostępnych dokumentów można wyciągnąć podstawowe wnioski. Analizą taką przeprowadzili Autorzy piszący w specjalistycznym portalu Battle Order. Amerykańska armia (siły lądowe) przyszłości ma składać się z kilku podstawowych komponentów. Nawiasem mówiąc ich budowa nie będzie zadaniem łatwym w związku z pogłębiającym się kryzysem rekrutacyjnym. W świetle pierwotnych planów w roku 2022 siły lądowe Stanów Zjednoczonych miały mieć 485 tys. żołnierzy i oficerów. Te oczekiwania musiano zredukować o 10 tys., ale i tak na koniec roku w służbie było jedynie 466 400 żołnierzy. W tym roku plany są już dużo skromniejsze i szacuje się, że na koniec grudnia liczebność amerykańskich sił lądowych wahać się będzie od 445 do 452 tys. żołnierzy.
Docelowo mają oni być zorganizowani w kilka formacji zadaniowych. I tak mowa jest o trzech ciężkich (przełamaniowych) dywizjach pancernych, których zadaniem będzie przebicie się przez linie obrony przeciwnika. Mają to być dywizje czterobrygadowe, z których 3 będą działały w ramach tzw. Brygadowych Zespołów Bojowych (Brigade Combat Teams) z ciężkim komponentem pancernym, które budowane będą na bazie istniejących 1. Dywizji Kawalerii, 1. Dywizji Pancernej i 34. Dywizji Piechoty. Odpowiednio wzmocnione mają one być główną siłą ciężką w amerykańskich wojskach lądowych. Ich potencjał ogniowy (artyleryjski) ma zostać rozbudowany, bo dotychczas nawet tzw. ciężkie dywizje amerykańskie były znacznie słabsze od rosyjskich, podobnie jak zdolności inżynieryjne niezbędne do pokonywania barier i rzek. To na co warto zwrócić uwagę to fakt, że w świetle oficjalnych dokumentów ich obszar odpowiedzialności ma obejmować od 18 do 28 km frontu, w sytuacji, kiedy korpus odpowiada za odcinek o szerokości od 55 do 85 km, a armia do 250 km. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że granica NATO z Federacją Rosyjską przekracza obecnie 2 tys. km, nawet nie biorąc pod uwagę perspektywy członkostwa w Pakcie Północnoatlantyckim Ukrainy, to plany utworzenia przez amerykańskie siły lądowe docelowo jedynie trzech ciężkich dywizji pancernych oznaczają, iż to inni sojusznicy będą musieli wnieść w tym segmencie swoja kontrybucję, albo z wojskowego punktu widzenia NATO będzie miało jedynie ograniczone możliwości przełamania linii rosyjskich. Oczywiście można powiedzieć, i to jest prawda, że ten potencjał będzie wzmacniany przez lżejsze (o mniejszej sile ognia) formacje. W ramach planu Armia 2030 amerykańskie siły lądowe mają utrzymać dywizje w dotychczasowej nomenklaturze określane mianem pancernych (armor divisions), których docelowo będzie 4. Mają to być formacje bardziej uniwersalne, z większą liczbą żołnierzy (choć w ich skład będą wchodziły 3 brygady) mogących się szybko przemieszczać. To na co zwracają uwagę analitycy portalu Battle Order to fakt, że trzonem amerykańskich sił lądowych w docelowym modelu Army 2030 będą dywizje lekkie, mobilne, ale relatywnie słabo uzbrojone. Model ten będą uzupełniały dywizje szturmowe (101. Dywizja) i powietrzno-desantowe (82. Dywizja). Jeśli analizować strukturę dywizji lekkich, z których każda posiadała będzie 3 brygady uderzeniowe, to warto zwrócić uwagę na fakt, że każda z nich składała się będzie z 5 batalionów, z których jednak 3 oznaczone są jako CONUS, a 2 OCONUS. Cóż to znaczy? CONUS jest terminem określającym przeznaczenie tych formacji kwalifikując je jako mające działać na kontynencie amerykańskim. A zatem jedynie 2/5 potencjału uderzeniowego lekkich dywizji sił lądowych Stanów Zjednoczonych ma być przeznaczonych do walki na oddalonych odcinkach.
„Amerykanie są zainteresowani dostarczaniem nowych zdolności”
Wnioski, jakie można wyciągnąć z planowanych zmian w amerykańskich wojskach lądowych, są dość oczywiste. Zmienia się formuła dowodzenia, w związku z prawdopodobieństwem wojny na większa skalę trzeba myśleć w kategoriach teatru działań wojennych i korpusów, co powoduje, że podstawową jednostką organizacyjną ma się stać dywizja. Ale czy Amerykanie planują skokowe zwiększenie swego potencjału w tym zakresie? W 2022 roku 11 z 31 aktywnych brygad manewrowych w amerykańskich siłach lądowych można było klasyfikować jako ciężkie. W roku 2030 ma ich być 17. To nie jest mało, ale zważywszy na fakt, iż amerykańska strategia zakłada ryzyko wojny na dwa fronty i konieczność utrzymania sił na kontynencie amerykańskich oznacza to, że w najbliższych latach trudno będzie liczyć na skokowy wzrost obecności naszego głównego sojusznika na wschodniej flance. Wręcz przeciwnie, przywiązanie do formuły lekkich dywizji, które można łatwo dyslokować na znaczne odległości świadczy o tym, że dowództwo amerykańskich sił zbrojnych chce dysponować siłami, których będzie mogło użyć zarówno w ewentualnej wojnie z Rosją w Europie, jak i w razie wybuchu konfliktu w Azji. Jak te plany wpisują się w omawiane przeze mnie na wstępie kwestie związane ze zmianami na polu walki, wzrostem znaczenia świadomości sytuacyjnej, możliwości rozpoznania i precyzyjnego kierowania ogniem na dużej głębokości, co wymusza zmianę systemu dowodzenia? Wydaje się, że odpowiedź jest prosta. Otóż ujmując sprawy skrótowo, Amerykanie są zainteresowani dostarczaniem nowych zdolności, związanych z odwoływaniem się do zaawansowanych technologii. Bez takich możliwości na współczesnym polu walki nie ma się wielkich szans na zwycięstwo. Wojna na Ukrainie dobitnie to pokazała. Ale konflikt ukraińsko–rosyjski uświadomił wojskowym planistom jeszcze jedno. Nie ma mowy o krótkich, chirurgicznych uderzeniach i wygraniu przyszłej wojny w kilkadziesiąt dni. Dążąc do uzyskania przewagi przez odwołanie się do zaawansowanych technologii trzeba jednak pamiętać, że wojna może być długą, wyczerpującą, będzie wymagać zaangażowania wielkich sił i ciągnąć się może nawet latami. Nie da się jej wygrać mając odchudzone, ekspedycyjne armie i słabe zaplecze, zarówno przemysłowe jak i w zakresie przeszkolonej rezerwy. Masa i manewr nie umarły, choć walczy się zupełnie inaczej niż w czasie II, tym bardziej I wojny światowej. To co wynika z planów reorganizacji i rozbudowy amerykańskich wojsk lądowych to przede wszystkim to, że Waszyngton nie ma zamiaru godzić się na sytuację w której główna kontrybucja będzie spoczywała na Stanach Zjednoczonych. Z pewnością nie jeśli chodzi o ciężkie siły lądowe, które miałyby bronić granic państw NATO i wykrwawiać się w atakach na rosyjskie linie obrony. Amerykanie deklarują gotowość „dostarczenia” nowych zdolności, zaawansowanych technologii i myśli wojskowej, co umożliwi prowadzenie operacji wielodomenowych. Bardziej chcą dowodzić, niż odpowiadać za główny ciężar walk. To dlatego tak kibicują rozbudowie potencjału sił lądowych armii europejskich i krytykują np. Brytyjczyków, że ci zmniejszają swą armię. To pozwala nam też zrozumieć dlaczego chcą przekonać Niemców do zmiany ich polityki w zakresie obronności. W czasach zimnej wojny niemieckie siły lądowe były ośmiokrotnie większe niż obecnie, a możliwości demograficzne, finansowe i gospodarcze Republiki Federalnej nie uległy zmniejszeniu. Amerykanie nie bardzo wierzą dziś, że państwa naszego regionu – Polska, Rumunia i Ukraina, bo tylko one z punktu widzenia potencjału demograficznego mają taką zdolność, zastąpią Niemcy. Jeśli jednak Berlin będzie nadal pozorował zmiany, to w Waszyngtonie staną przed koniecznością wyboru – albo zwiększyć własną kontrybucję (większy kontyngent żołnierzy), albo postawić na inne państwa. Ryzyko nieadekwatnej odpowiedzi na zagrożenie ze strony Rosji jest zbyt duże aby przyglądać się temu bezczynnie. Osobną kwestią, którą pozostawię w tym miejscu bez odpowiedzi, jest pytanie czy odpowiada nam rola, mówiąc w pewnym uproszczeniu, „dostawcy mięsa armatniego”, ciężkich jednostek które będą, krwawiąc, przełamywać rosyjskie linie obrony.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/658244-amerykanie-projektuja-armie-na-potrzeby-przyszlej-wojny