W 2005 roku śmierć dwóch nastolatków z podparyskiego Clichy-sous-Bois doprowadziła do trwających trzy tygodnie zamieszek we Francji. Ponad trzysta gmin było nimi dotkniętych. Atakowano policjantów i spalono ponad 200 budynków publicznych, 10 tysięcy samochodów oraz dwa kościoły. Zamieszki rzuciły poważny cień na ostatnie dwa lata prezydentury Jacques’a Chiraca. Osiemnaście lat później Francja znalazła się ponownie w tym samym miejscu. Śmierć młodego Nahela, wielokrotnie notowanego młodocianego przestępcy, który odmówił zatrzymania się do policyjnej kontroli, pociągnęła za sobą zamieszki, które trwają już cztery dni. Tak jakby nic się w przeciągu tych prawie 20 lat nie zmieniło.
Tymczasem lista ministrów, którzy pochylili się w tym czasie nad problemem imigranckich gett jest długa (od 2005 r. Francja miała czterech prezydentów i ośmiu premierów), podobnie jak lista „programów dla przedmieść” (plan banlieue), oraz liczba debat nad „utraconymi terytoriami republiki”, czy górnolotnych zapowiedzi walki z „separatyzmem islamistycznym”. „Niepodzielna Republika nie dopuszcza żadnej separatystycznej przygody”– mówił prezydent Emmanuela Macron we wrześniu 2021 r. podczas uroczystości z okazji 150. rocznicy proklamacji republiki w Panthéonie. Trzy lata wcześniej, w marcu 2018 r., w liście otwartym opublikowanym na łamach dziennika „Le Figaro” i podpisanym przez 100 znanych osobistości francuskiego życia publicznego, w tym filozofa Alaina Finkielkrauta oraz byłych ministrów Luca Ferry’ego oraz Bernarda Kouchnera, ostrzegano przed „nowym separatyzmem”. Wprowadzono nawet ustawę w celu ochrony zasady laickości oraz wartości republiki. Według francuskiego Trybunału Obrachunkowego przez ostatnie 40 lat francuskie państwo wydawało średnio 10 mld euro rocznie na poprawę warunków życia w imigranckich gettach, na programy edukacyjne i rewitalizację dzielnic. Jak widać bez skutku.
Jak słusznie zauważył Rémi Brague w wywiadzie dla dziennika „Le Figaro”, istnieje we Francji tendencja „do tworzenia kolejnych ustaw i życia w iluzji, że będą one bardziej przestrzegane niż te poprzednie”. „Część społeczeństwa nienawidzi kraju, w którym żyje, to jest prawdziwy problem, o którym nikt nie chce mówić” – uważa filozof. Większość społeczności imigranckiej we Francji pochodzi z krajów muzułmańskich w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Jest przesiąknięta normami kulturowymi, które są często sprzeczne z tymi laickiego i postępowego państwa, jakim jest Francja. Kulturowy relatywizm, czyli odmowa wartościowania norm kulturowych, doprowadził do „rasizmu niskich oczekiwań” wobec przybyszy oraz ich potomków. Nie wymagano od nich, by się dostosowali, zintegrowali, nauczyli języka, podjęli pracę. Bo „tacy już są”, nie można od nich niczego oczekiwać. Żyją z zasiłków? Nie pracują? Wiadomo, tak już jest. I jak mogłoby być inaczej? Stawianie wymagań to rasizm, islamofobia. To doprowadziło do powstania równoległych społeczeństw, tych „utraconych terytoriów” nad którymi lamentują dziś francuscy politycy. Są to rezerwuary biedy i napięć społecznych, które wciąż się reprodukują.
Do tego dochodzi klientelizm tożsamościowej lewicy, wyrażający się dziś głównie w Niepokornej Francji (La France Insoumise) Jeana-Luca Mélenchona oraz ruchu Tubylcy Republiki (Indigènes de la République), partii tożsamościowej, skupionej na wytykaniu francuskim elitom rasizmu i kolonializmu. Politycy partii Mélenchona świadomie podsycali obecnie zamieszki w imię politycznego osłabienia prawicy. Nowy lumpenproletariat przedmieść uwodzi także lewicę kawiorową - socjologów, aktorów, filmowców, dziennikarzy. „Przemoc jest dla nich, jak pisze Pascal Bruckner, podobnie jak dla Marksa, wielką akuszerką historii”. Wszystkie preteksty są dobre, aby usprawiedliwić brutalność, a zwłaszcza alibi „systemowego rasizmu”. W 2005 r. buntownicy, jak powiedział wówczas jeden z nich, chcieli „forsy i lasek”. Tak jak dzisiaj, nie mieli żadnego projektu, poza nienawiścią do policji, paleniem żłobków, supermarketów, szkół, ośrodków pomocy społecznej, bibliotek w samobójczym pędzie, które jeszcze bardziej odcina ich od reszty narodu. Chcieli wyjąc spod kontroli republiki terytoria, które dawno zaanektowali, aby wieść tam spokojne życie w cieniu gospodarki równoległej. Odciąć się od tej Francji, której prawa i zwyczaje są sprzeczne z ich systemem zasad i wartości.
Według „Le Figaro”, jeden z policjantów określił sytuację we Francji jako „na granicy wojny domowej”. Francji przydałby się silny przywódca, tymczasem Macron szybko uznał, że funkcjonariusz, który zastrzelił Nahela, działał poza granicami prawa. W środę, gdy Paryż płonął prezydent udał się wraz z małżonką Brigitte na koncert Eltona Johna. Można by powiedzieć, że Macronowi grozi utrata kontroli nad krajem, ale gorzka prawda jest taka, że nigdy jej do końca nie miał. Odkąd został wybrany na prezydenta w maju 2017 r., Francja przechodziła od jednego kryzysu do drugiego: żółte kamizelki w 2018 r., pierwsza fala protestów przeciwko reformy emerytalnej w 2019 r., protesty przeciwko drakońskim lockdownom w czasie pandemii Covid-19, a następnie gniew, który wybuchł wiosną po tym, jak jego rząd przeforsował niepopularną ustawę emerytalną.
Macron sam kiedyś zażartował, że Francją „nie da się rządzić”. Dziś zapewne nie jest mu do śmiechu. We francuskich mediach tymczasem mnożą się propozycje co zrobić by wyjść z impasu. Ta, która pojawia się najczęściej, to „zatrzymanie napływu imigrantów”. „Gdybyśmy to zrobili w 2005 r. dzisiejszych zamieszek by nie było. Za każdym razem gdy jakiejś rodzinie udaje się wydostać z getta przez awans społeczny, jej miejsce zajmuje kolejna. Taka, która dopiero co dotarła do Francji. Trzeba przełamać ten cykl” – pisze filozof Jean-Loup Bonnamy na łamach „Le Figaro”. Według niego „te same wydarzenia, te same scenariusze powracają jakbyśmy znaleźli się w pętli czasu”. W 2005 roku Sarkozy mówił o „szumowinach”, w 2020 dyskutowaliśmy o zdziczeniu społeczeństwa, w 2023 r. były kontrowersje wokół rzekomego procesu decywilizacji, o którym mówił Macron. A problemy pozostają te same. Z zawsze tymi samymi debatami, gdzie wszystkie role są z góry obsadzone. Nie wyłania się z nich żadna ogólna wizja, a debata publiczna przypomina złotą rybkę kręcącą się w swoim akwarium i mającą złudne poczucie nowości bo niczego nie pamięta” – czytamy na łamach „Le Figaro”.
Są też ci, którzy uważają, że na rozwiązanie problemu jest już za późno. Nie tylko dlatego, że przegapiono moment w którym integracja mogłaby się udać, ale także dlatego bo by walczyć z równoległymi społeczeństwami, Macron musiałby wyzbyć się odruchu politycznej poprawności, a już pokazał, że go na to nie stać. Ponadto w swoim dążeniu do władzy osłabił polityczne centrum, pozbawiając się potencjalnych sojuszników. Istnieje więc uzasadniona obawa, że po krótkim okresie „aktywizmu”, jak nazywają media nad Sekwaną działania prezydenta, wszystko wróci do normy – do koślawych kompromisów, ustępstw i przyzwoleń. To się w zasadzie już dzieje. Macron wezwał rodziców, żeby nie puszczali swoich dzieci na zamieszki. Rodzice, nawet gdyby byli gotowi pójść za takim apelem, państwa nie zastąpią.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/652934-francja-pograzy-sie-w-anarchii-terytorialny-apartheid