Jarosław Kuisz i Karolina Wigura z Kultury Liberalnej opublikowali w „The New York Times” artykuł, w którym wzywają władze Stanów Zjednoczonych, aby te zbudowały coś w rodzaju mechanizmu warunkowości, jaki stosuje Komisja Europejska, ale obejmującego pomoc wojskową dla Polski.
Oprócz niewiele wnoszących i oklepanych utyskiwań na autorytaryzm rządzącej Polską formacji politycznej, która niestety (oczywiście dla Autorów) nadal utrzymuje najwyższe poparcie wśród wyborców, istotą tego wystąpienia jest fragment w którym piszą oni: „Gdyby pan Biden, którego dwie wizyty w kraju w ubiegłym roku były ważnymi wydarzeniami, wypowiedział się przeciwko polityce wewnętrznej rządu, byłby to mocny sygnał dla przywódców partii (PIS – MB). Co więcej, Waszyngton mógłby uzależnić pomoc finansową – w ubiegłym roku Stany Zjednoczone zainwestowały w polską armię 288,6 mln dolarów – od przestrzegania standardów demokratycznych i praworządności. To może nie zadziałać od razu: wstrzymanie przez Unię Europejską funduszy na odbudowę po pandemii w proteście przeciwko naruszeniu przez rząd niezależności sądownictwa nie odwróciło tego trendu. Ale pokazałoby to polskim nie-liberałom, że nie mogą po prostu robić, co im się podoba”.
Można być wybitnym specjalistą od teorii sprawiedliwości Johna Rawlsa (Kuisz) czy ekspertem w zakresie filozofii polityki Jaspersa (Wigura), a mieć niewielkie pojęcie o kwestiach strategicznych, nie znać sytuacji i nic nie wiedzieć o realiach w zakresie bezpieczeństwa, z którymi muszą się liczyć, niezależnie od artykułowanych przekonań politycznych, rządzący. Gdyby było inaczej, to duet Kuisz – Wigura wiedzieliby, że propozycja, która ambitnie sformułowali nie zostanie przyjęta, a na jej Autorów na oceanem (jak to będzie postrzegane w Polsce to zupełnie inna kwestia) będą patrzeć co najwyżej z pobłażliwością.
Rozpocznijmy zatem przyspieszony kurs, dla Kuisza i Wigury, w kwestii realiów bezpieczeństwa i myślenia strategicznego.
Zacznijmy od kanadyjskiego kontyngentu wojskowego na Łotwie. Musimy pamiętać, że Kanada jest „państwem ramowym” stacjonującej tam w ramach NATO-wskiej wysuniętej obecności batalionowej grupy bojowej, która po decyzjach ubiegłorocznych (szczyt w Madrycie) ma być docelowo rozbudowana do poziomu brygady, a to oznacza, że obecna kontrybucja Kanady (dziś jest to ok. 700 żołnierzy) powinna wzrosnąć znacząco. Ostatnio kanadyjskie media obiegła informacja, że stacjonujący na Łotwie żołnierze „są sfrustrowani” faktem, iż za własne pieniądze muszą kupować niezbędne wyposażenie osobiste – nowoczesne hełmy (posługiwanie się będącymi na ich wyposażeniu grozi utratą słuchy), pasy na zapasowe magazynki czy odzież chroniącą ich przed częstymi na Łotwie deszczami. Dowodzący grupą pułkownik Jesse van Eijk napisał nawet do swoich przełożonych maila (trafił on w ręce mediów), w którym uskarżał się na brak ciężkiego sprzętu, niedostatek systemów do zwalczania dronów oraz brak jakichkolwiek zdolności do zwalczania celów powietrznych na krótkich zasięgach. Frustracja Kanadyjczyków jeszcze wzrosła kiedy na Łotwę przybył nowy kontyngent żołnierzy duńskich wyposażony w nowoczesne, znacznie nowocześniejsze niż będące na ich wyposażeniu, elementy wyposażenia osobistego (w tym broń) produkcji kanadyjskiej. Problemy kadrowe i z wyposażeniem kanadyjskich sił zbrojnych nie są bowiem wynikiem niedostatku czy długich procesów produkcyjnych, bo broń o której mowa jest dostępna na rynku, ale skutkiem decyzji politycznych. Kilka dni temu portal kanadyjskiej telewizji CBC opublikował artykuł, którego Autor zastanawia się, czy Kanada „nie mogłaby wziąć przykładu z Polski”. Nie chodzi oczywiście o kwestie praworządności, którymi tak zaniepokojeni są Kuisz i Wigura, ale sprawy wojskowe. Krytykowane u nas zakupy w Korei, które doprowadziły do realizacji pierwszych dostaw już 4 miesiące po zawarciu umowy, są w tym materiale prezentowane w kategoriach prawidłowej reakcji na zmieniającą się sytuację geostrategiczną. Przy czym Autor tekstu przywołuje na poparcie swych tez nie wypowiedź PiS-owskiego siepacza, ale marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego, który powiedział, że „Postanowiliśmy zrobić to tak szybko, jak to możliwe, ponieważ jesteśmy krajem frontowym”. Idąc dalej Murray Brewster, autor artykułu, krytykuje politykę Kanady obszarze bezpieczeństwa przypominając, że minister Anand odpowiadającego za obronę „nie ma nawet planu” co kupować, w jakiej kolejności i za jakie środki. Z tym ostatnim będzie problem, bo jak wynika z ujawnionych w czasie niedawnego wielkiego przecieku dokumentów Justin Trudeau miał powiedzieć partnerom w NATO, że „nie ma zamiaru” podnosić wydatków wojskowych swego kraju z poziomu obecnych 1,4 proc. PKB do pożądanych 2 proc. Zresztą badania opinii publicznej przeprowadzone w Kanadzie w kwietniu ubiegłego roku, już po wybuchu wojny, wskazują, że większość wyborców uważa, iż „rząd wydaje wystarczająco dużo” na obronę. Doszło do tego, że w kwietniu br. ponad 60 byłych wysokich dowódców wojskowych sił zbrojnych Kanady, przedstawicieli świata polityki czy wymiaru sprawiedliwości (wśród nich był np. były przewodniczący Sądu Najwyższego) zwróciło się do kanadyjskiego rządu z listem otwartym w którym wzywają rząd w Ottawie, aby ten „bardziej poważnie” potraktował kwestie obronności i wydatków na bezpieczeństwo. Niewiele jednak wskazuje, aby rządzący Kanadą liberałowie wzięli sobie do serca ten apel, a to ma niestety negatywne konsekwencje dla liczebności sił NATO-wskich na wschodniej flance, na Łotwie. Skąd bowiem mają przybyć żołnierze, którzy mieliby doprowadzić do rozbudowy obecności wojskowej w tym kraju?
Na Litwie, gdzie państwem ramowym są Niemcy nie jest wiele lepiej. Spory artykuł poświęcił niedawno temu problemowi wielki liberalny dziennik, jakim jest „The Washington Post”. Gdyby Kuisz i Wigura zanim zaczęli pisać poświęcili nieco czasu na kwerendę źródeł i lekturę tego, co piszą liberalne media za oceanem, to zapewne nieco skorygowaliby swój punkt widzenia i może nawet, powściągając nienawiść do obecnego rządu w Warszawie, zmienili kształt swoich propozycji. Emily Rauhala i Ellen Nakashima napisały, że nowa NATO-wska strategia obrony wschodniej flanki jest bardziej „pracą w toku” (work in progres) niż gotowym już systemem. Problemem jest to, że praca ta realizowana w takim tempie jak do tej pory, a przecież od szczytu w Madrycie upłynęło już 11 miesięcy, może trwać jeszcze długie lata. Autorki piszą, że dochodzą do wniosku, po tym jak przeprowadziły rozmowy z kilkunastoma wysokiej rangi oficerami i politykami odpowiadającymi za bezpieczeństwo, iż „jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia”, aby móc mówić, że strategia „nie oddamy nawet cala kwadratowego terenów NATO” była realna a nie deklaratywna. Niemcy np., będący państwem ramowym na Litwie, wysłali do tej pory jeden (20 osobowy) z modułów dowodzenia, a siły, które docelowo miałyby zasilić brygadę mają pozostać u siebie i w sytuacji kryzysowej być dyslokowane tam gdzie będą potrzebne. Tylko że jak piszą, „litewscy urzędnicy odpowiadają, że ze względu na położenie geograficzne kraju Rosja mogłaby szybko ich odciąć, pozostawiając niewiele czasu na przybycie posiłków”. I o tak trwa, już od niemal roku spór miedzy Berlinem a Wilnem, bo Litwini nie mogą się doprosić od Niemców choćby wskazania, które jednostki miałyby dostarczyć sił na wypadek agresji. To są realia umacniania wschodniej flanki. Jest oczywiście lepiej niż było, choć nadal nie zrealizowane tego, co generał Hodges określa mianem „wojskowego Schengen”, co jest jednym z elementarnych działań na rzecz zwiększenia mobilności wojskowej. Problemem wszakże jest to, że na ubiegłorocznym szczycie NATO w Madrycie zapadła decyzja o utworzeniu 300 tysięcznych sił szybkiego reagowania (dziś jest to 40 tys.). 100 tys. miałoby mieć zdolność wejścia do walki w terminie 7 dni, pozostałe 200 do 30 dnia od ogłoszenia alarmu. Tylko, że jak piszą Rauhala i Nakashima, decyzja ta „najwyraźniej zaskoczyła niektórych europejskich urzędników odpowiadających za obronę i sprawiła, że zaczęli się zastanawiać czy i jak liczone są ich wojska. Niemal natychmiast przedstawiciele NATO zgłosili zastrzeżenia. Powiedzieli, że ogólna liczba docelowa jest nadal koncepcją, a zobowiązania krajowe muszą zostać wynegocjowane. „Pociąg opuścił stację przed wybudowaniem torów” – powiedział niedawno The Post Tomas Jermalavicius, kierownik studiów i pracownik naukowy w Międzynarodowym Centrum Obrony i Bezpieczeństwa w Estonii. Spoglądając prawdzie w oczy trzeba dziś uczciwie powiedzieć, że nie ma nawet pomysłu, nie mówić już o podjęciu konkretnych kroków, które państwa będą w stanie, biorąc pod uwagę stan ich sił zbrojnych, wziąć na siebie obowiązki związane z kontrybucją do tego 300 tysięcznego korpusu.
A jak pisze „Neue Zürcher Zeitung Amerykanie” traktują pomysł utworzenia tych sił poważnie i zakładają, że „europejska kontrybucja” wyniesie co najmniej 150 tys. żołnierzy. Generał Chrostopher Cavoli, naczelny dowódca sił sojuszniczych NATO w Europie, opracował już nawet nową strukturę dowodzenia, która ma zostać zatwierdzona na szczycie w Wilnie. Przewiduje ona powołanie dwóch korpusów armijnych i ustanowienie dwóch dowództw – środkowo i północnoeuropejskiego w niemieckim Wiesbaden (na czele miałby stanąć amerykański generał będący jednocześnie dowódcą NATO-wskich sił w Europie) i drugiego, odpowiadającego za południowy teatr działań, w tureckim Izmirze, gdzie dowodzić miałby generał brytyjski. Waszyngton jak się wydaje wykonał w tym wypadku klasyczny „ruch do przodu”. Do tej pory mieliśmy do czynienia z trzema dowództwami operacyjnymi – w Norfolk, holenderskim Brunssum i w Neapolu, które teraz miałyby zostać wkomponowane w nową strukturę. Na czym polega „ruch do przodu”. Otóż od pewnego czasu w NATO trwają dyskusje zarówno na temat przeniesienia dowództwa z Norfolk do innego kraju (Skandynawowie bardzo zabiegają, aby znalazło się ono u nich), a także o odejściu od modelu dowodzenia w Brunssum, gdzie do tej pory niemal zawsze najważniejsze funkcje dowódcze obsadzali Niemcy. Obecnie szefem sztabu w Brunssum jest generał Król, a dowodzi włoski generał Guglielmo Luigi Miglietta (wcześniej przez 12 lat byli to oficerowie z Niemiec). Dlaczego o tym piszę? Otóż nie jest żadną tajemnicą, że Polska mająca obecnie większe siły lądowe niż Niemcy domagała się zmian na stanowiskach dowódczych zwłaszcza w obszarze operacyjnym odpowiadającym za nasz teatr działań. Zmiany te byłyby oczywiste również w związku z realizowanymi programami rozbudowy sił zbrojnych Rzeczpospolitej. Jeśli zakończą się one powodzeniem, a nie zostaną np. zatrzymane przez ewentualną nową koalicję po jesiennych wyborach, to Polska w 2030 miałaby najsilniejsza w NATO armię lądową. Zmiany na stanowiskach dowódczych w NATO zostałyby w związku z tym w sposób oczywisty wymuszone, jak również Polska, do czego zresztą już się przygotowujemy, stałaby się „eksporterem bezpieczeństwa” w naszej części Europy. Z pewnością będziemy obecni w Państwach Bałtyckich, być może zwiększymy zaangażowanie w Rumunii i Bułgarii, nie można teą wykluczyć współpracy z Finlandią. To, że Amerykanie planują powołanie nowej struktury dowódczej w Europie, oznacza zarówno, że traktują wyzwania poważanie, a po drugie dążyć będą to łagodzenia ewentualnych napięć i międzysojuszniczej rywalizacji. Niemcy nie zostaną „pognębieni” a Polacy „wywyższeni”, choć oczywiście zmiany relacji będą miały miejsce. Waszyngton chce, aby był to proces naturalny, stopniowy, nie będący zagrożeniem dla spoistości Sojuszu.
Na te plany w zakresie rozbudowy sił, zmiany formuły obrony, systemów dowodzenia i planowania operacyjnego nałóżmy propozycję duetu Kuisz – Wigura i będziemy już wiedzieć z jak niedorzecznym wystąpieniem mamy do czynienia. Nie w oczach PiS-u, ale Amerykanów, którzy mieliby ryzykować znaczące opóźnienie czy wręcz perspektywę krachu nowej architektury bezpieczeństwa na Wschodzie, po to aby zwiększyć (co przecież nie jest pewne) szanse wyborcze partii, z którą sympatyzują Autorzy tego niefortunnego wystąpienia? Mogliby zaryzykować jakiś gest, i o to zapewne chodzi, ale realne procesy i tak będą postępować. Jeśliby bowiem ktoś w Waszyngtonie poważnie potraktował propozycje Kuisza i Wigury, to należałoby (tak się to robi w poważnych państwach) przygotować plany ewentualnościowe, co w tym konkretnym przypadku musiałoby oznaczać wzrost amerykańskiego zaangażowania. A na to administracja Bidena nie ma najmniejszej ochoty. Jeśli zatem Polacy nie dadzą kontrybucji do budowanego 300-tysięcznego korpusu NATO-wskiego to kto? Niemcy, którzy mają mieć jedną dywizję zdolną do walki w 2028 roku? Francuzi, którzy będą wydawać dużo na zbrojenia w najbliższych latach, ale nie planują powiększenia sił lądowych? Czy może Brytyjczycy, którzy maja najmniej liczne wojska lądowe od 1812 roku? A może bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO mamy oprzeć na armii włoskiej i hiszpańskiej?
NATO i tak działa zbyt wolno, a propozycje aby blokować i utrudniać aktywność jedynego (prócz Ukrainy) państwa na wschodzie, które poważnie deklaruje gotowość rozbudowy swojego potencjału wojskowego, będą w Waszyngtonie przyjęte z politowaniem, choćby z tego względu, że Ameryka, zwłaszcza ta liberalna do sumień której apelują Kuisz i Wigura, nie ma ochoty na zwiększanie własnego wkładu w obronę Europy. Chyba, że uważamy, iż bezbronni będziemy bezpieczni. Taki scenariusz oznaczałby znalezienie się Polski w rosyjskiej strefie wpływów. Czy liderzy środowiska Kultury Liberalnej uważają, że wówczas tak cenne dla nich wartości byłyby lepiej chronione?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/649686-propozycje-kuisza-i-wigury-nie-beda-traktowane-powaznie