John Deni, profesor w US Army War College i senior fellow w think tanku Atlantic Council opublikował na stronie portalu Foreign Policy artykuł, w którym dowodzi, że koncentracja uwagi świata Zachodu na kwestii członkostwa Ukrainy w NATO lub/i gwarancjach bezpieczeństwa dla Kijowa nie jest dobrym pomysłem. Miast tego państwa wspierające Ukrainę powinny zwiększyć skalę pomocy wojskowej po to, aby nastąpiło to, co wydaje się najlepszą opcją, czyli zwycięstwo w wojnie.
Ukraina w NATO? Argumenty Deni
Wystąpienia Johna Deni zawsze godne są uwagi, ja jednak chciałbym potraktować je - a raczej argumenty, które przytacza na poparcie swej tezy - jako wstęp do rozważań innego typu, a mianowicie, jak winna wyglądać polityka Polski i innych państw naszego regionu wobec Rosji. Ale najpierw przytoczmy argumentację amerykańskiego eksperta. Pisze on, że po pierwsze, jeśli teraz NATO podejmie decyzję o ścieżce członkostwa Ukrainy, albo państwa członkowskie udzielą Kijowowi gwarancji bezpieczeństwa, to tego rodzaju krok będzie miał negatywny wpływ na kształt ewentualnego porozumienia pokojowego. Rosja najprawdopodobniej usztywni swoje stanowisko, będzie domagała się kompensaty na innych polach i per saldo trudniej będzie doprowadzić do porozumienia, którego kształt będzie tylko gorszy. Lepszą opcją jest zatem wygrać wojnę, zawrzeć korzystną dla Kijowa umowę, a potem rozważać scenariusze członkostwa Ukrainy w NATO czy gwarancje bezpieczeństwa. Oczywiście można na tego rodzaju argument odpowiedzieć, że Rosja, nawet bez formalnych porozumień między Kijowem a stolicami państw sojuszniczych. już obecnie traktuje Ukrainę w kategoriach państwa, które niezależnie od dyplomatyczno-prawnej formuły jest obecnie faktycznym członkiem amerykańskiego systemu sojuszniczego, a to oznacza, że tego rodzaju ocena sytuacji i tak ma wpływ na pozycję negocjacyjną Moskali. Tym nie mniej. argument Johna Deni jest ważny i wart przytoczenia. Po drugie, dowodzi amerykański profesor, jeśli teraz damy Ukrainie precyzyjną perspektywę członkostwa. to uwiarygodnimy w ten sposób narrację Putina o tym, że Zachód przekształca Ukrainę w wysuniętą anty-Rosję, umocnioną warownię, której rolą jest tworzenie stałego zagrożenia dla Moskwy. To z kolei może doprowadzić do wzmożenia rosyjskiego nacjonalizmu i myślenia w kategoriach „oblężonej twierdzy”, co wzmocni spoistość i siłę rosyjskiego reżimu, a to nie jest w interesie Zachodu, tylko przeciwnie - należy dążyć do jego osłabienia, a najlepiej upadku. Po trzecie wreszcie, Deni dowodzi, że zaproszenie Ukrainy do NATO dziś po prostu będzie ignorowało fakt, że Kijów nie jest gotów do członkostwa. Ani siły zbrojne, ani państwo nie spełniają standardów warunkujących przyjęcie. Ten argument wydaje się z całej trójcy najsłabszym, bo przecież perspektywa członkostwa nie jest bezwarunkowa, uruchomienie i przebieg samego procesu winien zostać poprzedzony sformułowaniem kryteriów, których realizację trzeba będzie potem nadzorować i egzekwować. A zatem z trzech argumentów Johna Deni przemawiających przeciw przyjęciu Ukrainy do NATO najistotniejszą wydaje się być „kwestia Rosji”, czyli tego, w jaki sposób decyzje najbliższego szczytu NATO mogą wpłynąć na politykę Moskwy w wymiarze zarówno taktycznym, jak i strategicznym.
Kwestia przyszłych relacji z Rosją
Przytoczyłem argumentację amerykańskiego eksperta, bardzo zresztą przyjaźnie nastawionego wobec państw naszego regionu, a na dodatek zwolennika twardej, opartej na zdolnościach wojskowych, polityki wobec Rosji, bo jego pogląd wydaje mi się typowym. Otóż kwestię nowego porządku bezpieczeństwa w Europie Środkowej na Zachodzie, również w Stanach Zjednoczonych, wpisuje się w szersze zagadnienie, a mianowicie, kształt przyszłych stosunków z Federacją Rosyjską. To oznacza, że my i politycy z Europy Środkowej powinniśmy poświęcić nieco uwagi sprawie podstawowej, a mianowicie refleksji na temat tego, jak rozwój wydarzeń w Rosji wpłynąć może na naszą sytuację i co wydaje się z tej perspektywy pożądane.
Jest to tym istotniejsze, mam takie przekonanie, iż w naszym myśleniu o Rosji zakorzenił się pogląd, że najlepszą opcją jest rozpad Federacji Rosyjskiej, sprowadzenie jej do roli małego państwa, Księstwa Moskiewskiego i to nie w kształcie sprzed ogłoszenia przez Piotra I Imperium, ale znacznie mniejszym, czyli bez Syberii. Janusz Bugajski, ekspert Jamestown Foundation i autor książki poświęconej dezintegracji Federacji Rosyjskiej mówi, że rozpoczęcie takiego procesu jest bardzo prawdopodobne i może on potrwać nawet kilkanaście lat. To oczywiste, że powinniśmy być przygotowani na taki scenariusz, ale czym innym jest polityka, czyli świadome działanie zmierzające do ziszczenia się pewnych zjawisk, a czym innym reagowanie na obiektywnie dziejące się, bez naszego udziału, procesy. Z naszej perspektywy pytaniem zasadniczym jest to, czy działanie na rzecz rozpadu Rosji leży w interesie Polski? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, dlatego, że wymusza postawienie innej kwestii, a mianowicie mówienie o potrzebie sekwencyjności polityki Zachodu wobec Moskwy i Moskali. Jestem bowiem zdania, że - szczególnie z punktu widzenia Polski, Ukrainy, Państw Bałtyckich, czy wschodniej flanki NATO - na politykę wobec Rosji musimy patrzeć w kategoriach gradacji celów, najpierw starając się osiągnąć to, co niezbędne i możliwe, a dopiero potem to, co historycznie optymalne. Dezintegracja państwowa Rosji jest z punktu widzenia interesów strategicznych Polski celem historycznie optymalnym, bo w sposób stały, na dziesięciolecia, redukuje zagrożenie ze wschodu. Tylko, że zanim tego rodzaju proces się nasili, mamy jeszcze sporo do zrobienia, dziś na jego rozpoczęcie nie jesteśmy przygotowani, a reakcja naszych sojuszników z Zachodu (zarówno z Europy, jak i Stanów Zjednoczonych) na jego rozpoczęcie może być z punktu widzenia groźna.
Rozpad Rosji
Nie ulega bowiem wątpliwości, że rozpad Federacji Rosyjskiej nie musi być procesem pokojowym. Założenia, w myśl których powtórzy się dezintegracja ZSRR, czyli względnie pokojowy rozwód, który pociągnął za sobą jedynie starcia wojskowe na obszarach peryferyjnych (Naddniestrze, Karabach, próba interwencji w Wilnie, starcia w Tbilisi), mogą okazać się nadmiernie optymistyczne. Tym bardziej, że walka o władzę w wyłaniających się po rozpadzie Federacji nowych państwach może przybrać kształt wojny domowej.
Jej skutki będą negatywnie oddziaływały na państwa sąsiednie, a na dodatek nierozwiązaną pozostaje kwestia, wcale nie marginalna, a mianowicie, kto będzie kontrolował największy na świecie rosyjski potencjał nuklearny? Ale na koniec tej części naszych rozważań trzeba też podnieść argument przesądzający, w mojej opinii, to, że Stany Zjednoczone, kierując się własnym interesem, nie poprą scenariusza rozpadu Federacji Rosyjskiej, a nawet będą uznawać go za strategiczny koszmar. To oczywiście nie musi oznaczać, iż polska polityka i nasze cele strategiczne winny zostać podporządkowane amerykańskiemu postrzeganiu rzeczywistości, ale z pewnością, jeśli chcielibyśmy działać na rzecz rozpadu Rosji, to trudno nam byłoby liczyć na współpracę z naszym najważniejszym sojusznikiem, a być może weszlibyśmy z nim w konflikt. Dlaczego? Otóż jestem zdania, co zresztą expressis verbis zapisano w dwóch ostatnich wersjach amerykańskiej Strategii Bezpieczeństwa, Amerykanie patrzą na Chiny w kategoriach najgroźniejszego rywala w walce o światowy prymat. Starają się zmniejszyć możliwości Pekinu wprowadzając choćby ograniczenia w zakresie transferu technologii. Już obecnie, a dla każdego, kto śledzi amerykańską debatę publiczną jest to jasne, uważa się, że rosnące uzależnienie Moskwy od Pekinu w Waszyngtonie postrzega się w kategorii procesu niebezpiecznego, potencjalnie bardzo groźnego. Jeśliby zatem Rosja rozpadła się na szereg małych, nowych państewek, w tym położonych na Syberii i na Dalekim Wschodzie, kontrolujących pokłady surowców o kluczowym znaczeniu i dające dostęp do nowych, strategicznych lokalizacji (Cieśnina Barentsa, regiony około-arktyczne etc.) to możliwości Chin uległyby wzmocnieniu czy osłabieniu? W Ameryce uważa się, że zdobycie przez Pekin faktycznej kontroli nad surowcami Syberii właściwie przesądzałoby kwestię światowego prymatu, z pewnością nie po myśli Stanów Zjednoczonych.
Trzeba też rozpatrzyć, przy okazji, inny scenariusz, który również jest potencjalnie groźnym dla Polski. Jest to wariant „demokratyzacji Rosji”, obalenia Putina i pojawienia się nowego lidera, który mógłby zakończyć zarówno wojnę na Ukrainie, jak i deklarować nowe odprężenie w relacjach z Zachodem. Obserwuję trendy w Rosji od lat i pisałem o tym wielokrotnie. Nie ma żadnych symptomów, aby twierdzić, że samoczynnie rosyjskie społeczeństwo wstąpi na drogę demokratyzacji i rezygnacji z myślenia w kategoriach imperialnych. Nawet jeśli na moskiewski tron wyniesiony zostanie polityk w rodzaju Aleksieja Nawalnego, który dziś odgrywa rolę przypominającą Nelsona Mandelę, to i tak niewiele wskazuje na to, że wewnętrzna rosyjska dynamika polityczna doprowadzi do zerwania ze złym dziedzictwem myślenia mocarstwowego w kategoriach imperialnych. Było to możliwe w przypadku Niemiec i Japonii, ale po klęsce wojennej, zaś rewolucja i gruntowna zmiana władzy w Rosji doprowadziła jedynie do chwilowego ograniczenia możliwości tego agresywnego państwa i rosyjski imperializm za czasów Stalina powrócił w znacznie gorszym wydaniu. Nawet jeśli będzie to proces autentyczny. Jeśli Rosja jakimś cudownym zrządzeniem Opatrzności postanowi się zmienić, to będzie to ewolucja długotrwała, powolna i będzie przypominała meandrowanie. A to oznacza, że nasi sojusznicy z Zachodu, jak to miało miejsce za czasów Jelcyna, a potem Putina, będą starali się najpierw stabilizować sytuację, poprawiać warunki życia „zwykłych Rosjan”, umacniać siły rynkowe i zakorzeniać Moskwę w rodzinie państw demokratycznych. Dążenia do stabilizowania sytuacji w Rosji zdominują też politykę naszych zachodnich sojuszników wobec Moskwy w scenariuszu dezintegracyjnym, może bez nadziei na zmiany ku lepszemu.
Nowa żelazna kurtyna
Tylko, że każdy z tych wariantów rozwoju wydarzeń w Rosji, zarówno dezintegracji państwowej, jak i tym bardziej demokratyzacji, będzie oznaczał zmianę hierarchii celów naszych sojuszników jeśli chodzi o politykę wobec naszej części Europy.
Policzmy pieniądze. Na odbudowę Ukrainy potrzeba będzie, zakładając, iż wojna zakończy się niedługo, co najmniej 700 – 800 mld dolarów. Jeszcze 300 – 350 mld niezbędne będzie na wyposażenie i utrzymanie ukraińskiej armii. Kijów nie jest sam w stanie podołać tym wyzwaniom, bo dziś bieżąca pomoc Zachodu, aby kraj mógł w ogóle jako tako funkcjonować w świetle ostatnich decyzji państw G7, zamknie się do końca tego roku i na początku przyszłego kwotą 44 mld dolarów. Niewiele mniej, bo ok. 450 mld, potrzebne będzie na rozbudowę infrastruktury komunikacyjnej w Europie Środkowej. Chodzi zarówno o kwestie logistyki wojskowej, połączenia północ–południe, jak i nie mniej ważne problemy z budową alternatywnych kanałów transportu dla Ukrainy. Oznacza to budowę nowych możliwości w portach, linii kolejowych, sieci punktów przeładunkowych i przejść granicznych. Do tych wydatków, które trzeba będzie ponieść w najbliższym czasie, należy dodać te przeznaczone na rozbudowę sił zbrojnych państw europejskich oraz inwestycje związane z ambitną polityką klimatyczną, z której nikt nie ma zamiaru rezygnować, a jej koszty szacowane są dla Europy na poziomie 170–200 mld euro rocznie. A zatem wysiłek inwestycyjny, przed którym stoi Zachód, na najbliższe dziesięciolecie liczony jest w bilionach dolarów. Tych pieniędzy nie ma w sektorze publicznym, ani w międzynarodowych instytucjach finansowych, niezbędne jest zaangażowanie kapitału prywatnego, co nie będzie łatwe w sytuacji trwania ryzyka inwestycyjnego w związku ze zdestabilizowaną sytuacją. A to oznacza, że pojawienie się „czynnika rosyjskiego” bez znaczenia, czy będzie to miało związek z „demokratyzacją” tego państwa czy jego destabilizacją wewnętrzną z pewnością będzie oznaczało rywalizację o ograniczone zasoby, które wyasygnować może kolektywny Zachód. Być może Europa Środkowa i Ukraina tę rywalizację wygrają tylko, że w naszym interesie jest zablokowanie jakiejkolwiek pomocy dla Rosji, jakichkolwiek inwestycji w tym kraju. Po to, aby uchronić Europę przed pokusą powrotu do modelu business as usual, czy marzeniach o cywilizowaniu Moskali musimy w sposób trwały odgrodzić ich od naszego kontynentu. W tym sensie w interesie Polski, Ukrainy i Europy Środkowej jest to, aby opadła nowa żelazna kurtyna, a sankcje trwały długo, najlepiej przez dziesięciolecia.
Popatrzmy na dane makroekonomiczne. Od roku 2008 rosyjska gospodarka właściwie się nie rozwija. Wówczas, według danych Banku Światowego, rosyjskie PKB wynosiło 1,66 bln dolarów, w 2021 było to 1,78 bln, a w ubiegłym spadł on (według oficjalnych danych Rosstatu) o 2,1 proc., czyli 31 grudnia kształtował się na poziomie ok. 1,74 bln lub nawet mniej, bo należałoby uwzględnić osłabienie rubla wobec dolara. W tym czasie nasz PKB wzrósł z poziomu 536 mld dolarów do 679 w roku 2021, czyli o 22 proc. Jeśli odbudowa Ukrainy ze zniszczeń wojennych będzie choćby tylko zbliżona do prognozowanej skali, a dodatkowo nastąpi wzrost wydatków na bezpieczeństwo i mobilność wojskową na wschodniej flance (Polska jest w tym wypadku najważniejszym państwem), to istnieje szansa, że nasz rozwój przyspieszy. Ale tak nie będzie, kiedy uwaga naszych sojuszników przesunie się, nieważne z jakiego powodu, w stronę Rosji. Wówczas zaangażowanie w naszym regionie będzie mniejsze, odbudowa Ukrainy wolniejsza, a i my mniej na tym skorzystamy, musząc ponosić samodzielnie większe wydatki.
To wszystko razem wzięte oznacza, że pojawienie się „czynnika rosyjskiego” w innym formacie niż jako zagrożenie, osłabia perspektywy korzystnych zmian w naszej części Europy. Wschodnia flanka nie zostanie umocniona tak, jak powinna, odbudowa Ukrainy będzie postępowała wolniej, co oznacza, że siły zbrojne tego kraju mogą też być mniejsze i gorzej wyposażone. Wszystko to razem wzięte oznacza, że w krótszej perspektywie, zarówno scenariusz „rozpadu Rosji”, jak i - tym bardziej - jej „demokratyzacji”, jest perspektywą niekorzystną dla Europy Środkowej. Zmniejsza skalę zainteresowania naszym regionem i gotowość do wyasygnowania przez naszych sojuszników niezbędnych kapitałów po to, aby odbudować Ukrainę i wzmocnić wojskowo wschodnią flankę. Pojawią się znów pokusy cywilizowania Rosji, wciągnięcia jej do europejskiego koncertu narodów czy „obrócenia” przeciw Chinom. My wiemy, że to są złudzenia, ale w zachodnich stolicach ten pogląd jeszcze się nie zakorzenił. To oznacza, że w naszym interesie w perspektywie najbliższych 10 – 15 lat jest izolowanie Rosji, bo tyle potrzebujemy, aby się znacząco wzmocnić. Jeśli przejdziemy tę fazę rozwojową, będziemy mogli zacząć myśleć o rozpadzie Federacji Rosyjskiej, bo taki proces – wtedy, a nie teraz - może być historycznie dla nas korzystnym.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/647319-rozpad-federacji-rosyjskiej-kilka-uwag-o-strategii-polski