W czasie niedawnych posiedzeń komisji obrony Senatu, przedstawiciele amerykańskich służb wywiadowczych, zarówno nadzorująca je Avril Haines, jak i kierujący wywiadem wojskowym generał Scott D. Berrier powiedzieli kilka ciekawych rzeczy, na które warto zwrócić uwagę. Otóż ich zdaniem siły zbrojne, które Rosjanie zaczęli budować po wojnie z Gruzją, realizując tzw. reformę Serdiukowa, odchodzą w przeszłość.
Moskwa chciała mieć mniejsze, bardziej mobilne, kompaktowe formacje, które byłyby w stanie, w ramach krótkiej wojny (taką zakładali również rosyjscy sztabowcy), przesądzić o zwycięstwie. Te siły zostały w przeważającej mierze zniszczone na Ukrainie, co oznacza, jak powiedział Berrier, że Rosjanie będą potrzebowali od 5 do 10 lat aby odbudować swój potencjał. Nie oznacza to oczywiście tego, że będą odbudowywać to, co się na froncie nie sprawdziło. Jaką podejmą ostatecznie decyzję, co do kształtu i zdolności swojej armii, nie jest jeszcze z oczywistych powodów wiadome. To czy będą na to potrzebowali 5 czy może 10 lat, w opinii amerykańskiego generała zależy przede wszystkim od szczelności i skuteczności reżimu sankcyjnego.
Hines powiedziała też, na co również warto zwrócić uwagę, że osłabienie potencjału konwencjonalnego Moskali wcale nie oznacza, że „dadzą nam spokój”. Raczej, jej zdaniem, w nadchodzących kilku latach większy nacisk położą na działania w szarej strefie, próby destabilizowania sąsiadów i państw postrzeganych jako wrogie, będą aktywniejsi w sferze cyber i chętniej będą odwoływać się do swego potencjału nuklearnego. Innymi słowy położą większy nacisk na działania asymetryczne metodycznie przystępując zarazem do odbudowy swych sił zbrojnych. Nie będzie zatem spokoju, a zegar będzie tykał. Należy też roztropnie założyć, że nie popełnią oni dotychczasowych błędów, bo jak zauważył w rozmowie z mediami ukraiński minister obrony Reznikow, Rosjanie uczą się na popełnionych błędach, zmieniają swój sposób walki i model działania. Należy zatem założyć, że i po wojnie będą starali się zbudować nowe, groźniejsze, siły zbrojne.
Mamy zatem optymistycznie licząc 10 lat na przeprowadzenie zaplanowanych zmian, co oznacza postawienie kluczowego pytania czy my Polska i my Europa jesteśmy zdecydowani co należy zrobić, prawidłowo rozpoznajemy sytuację i podejmujemy działania, które mogą pomóc osiągnąć ambitny cel jaki wydaje się być zbudowanie skutecznego mechanizmu odstraszania Rosji.
Wybory Europy
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na kilka spraw. Po pierwsze należy zastanowić się, a tę kwestię otwarcie stawia amerykański dziennik The New York Times, jakie wybory Europa będzie musiała niedługo podjąć. Punktem wyjścia rozważań Autorek artykułu są niedawne słowa Kristaliny Georgievej kierującej Międzynarodowym Funduszem Walutowym, która powiedziała, adresując swe słowa przede wszystkim do Europy, że „wydatki wojskowe muszą pójść w górę”, co oznacza, iż „dywidenda pokoju” odchodzi do przeszłości. Tym eleganckim mianem określano wieloletnią politykę niedofinansowania sił zbrojnych, co było powodowane zarówno tym, że Europa czuła się bezpiecznie pod amerykańskim parasolem wojskowym jak i z tego powodu, że nikt nie wierzył w perspektywę wojny. W efekcie wszystkie państwa na naszym kontynencie cięły wydatki, ale ten okres z powodów oczywistych już się kończy i przechodzimy do fazy ich wzrostu. Muszą one rosnąć szybko, oczywiście jeśli poważnie myślimy o kwestiach bezpieczeństwa. Dlaczego tak jest, ukazują nam oficjalne dane NATO pokazujące dramatyczną sytuację w której się znaleźliśmy.
Warto tym zestawieniom obejmującym lata 2014 – 2022, poświęcić nieco uwagi. Otóż jeśli szacowane wydatki roku 2022 sprowadzimy do cen roku 2015 i uwzględnimy kursu wymiany walut krajowych, to okazuje się, że NATO jako całość wydawało na bezpieczeństwo w ubiegłym roku 2,58 proc. PKB, ale jeśli brać pod uwagę europejskich członków Paktu to było to już tylko 1,65 proc.. Gołym okiem widać, że nadal utrzymuje się zależność Europy w kwestiach bezpieczeństwa od Stanów Zjednoczonych, które wydają na swe siły zbrojne 3,46 proc. PKB. Warto też zwrócić uwagę jak ten wskaźnik wygląda w przypadku głównych państw Unii Europejskiej – Francja wydawała w 2021 roku 1,91 proc. swego PKB na wojsko, a w 2022 będzie to 1,89 proc., Niemcy odpowiednio 1,46 i 1,49 proc., Włochy 1,57 i 1,51 proc., Hiszpania 1,04 i 1,09 proc.. Holandia, która w kwestii wspierania Ukrainy realizuję linię polityczną znacznie twardszą niż np. Berlin na bezpieczeństwo wydawała w 2021 roku 1,38 % a w kolejnym, 2022 wyda 1,64 %. O innych państwach Beneluksu nie ma nawet co wspominać. A zatem, odsuwając na bok szumne deklaracje, rzeczywistość wygląda znacznie bardziej blado. Wzrost wydatków skonsumowała inflacja, prócz państw Bałtyckich i Polski, trudno mówić o realnym zwiększeniu nakładów. Nawet jeśli założyć, co jest już dużym optymizmem, że wydawane kwoty są przeznaczone na optymalne, z punktu widzenia obronności cele, to przełom nie nastąpił a zmiany mają charakter powolny, a nawet bardzo powolny. Dlaczego to jest istotne? Zakładając, że mamy 10 lat, bo w tym czasie Rosjanie będą w stanie odbudować swój do wojenny potencjał, winniśmy działać jak się wydaje szybciej. Ale jest też inny powód. Otóż dziennikarki The New York Times zastanawiają się czy Unia Europejska będzie w stanie jednocześnie realizować dwa niesłychanie ambitne i przy tym kosztowne cele, jakimi jest nowa polityka klimatyczna Fit-55 i odbudowa swego potencjału obronnego. Jak piszą „szacuje się, że ambitny cel Unii Europejskiej, jakim jest osiągnięcie neutralności pod względem emisji dwutlenku węgla do samego 2050 r., będzie kosztował od 175 do 250 miliardów dolarów rocznie przez następne 27 lat.” Na dodatek, jak mówi przywoływany w artykule Kenneth Rogoff, profesor ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, Europa traktowana jako całość, z demograficznego punktu widzenia jest obszarem starzejących się społeczeństw.
Oznacza to, że presja na jej rozbudowany system opieki społecznej będzie w najbliższych czasach znacząco rosła i powodowała napięcia społeczne na tym tle, czego najlepszym dowodem są demonstracje we Francji w związku z próba podwyższenia wieku emerytalnego. Na dodatek ogromne zadłużenie (w relacji dla PKB) takich państw jak Włochy, Hiszpania czy Francja czyni bardzo trudnym, jeśli w ogóle możliwym, dalsze zaciąganie pożyczek. A to oznacza, że Europa stanie wobec wyboru – albo utrzymanie dotychczasowego szczodrego systemu opieki socjalnej, albo cele polityki klimatycznej albo wzrost wydatków na bezpieczeństwo. Nie da się w dłuższej perspektywie pogodzić tych trzech, niezwykle kosztownych, priorytetów. Jak przypominają Autorki artykułu, po upadku ZSRR, kiedy zdawało się, że nastąpił „koniec historii” a Europa jest bezpieczna jak nigdy cięciu wydatków na zbrojenie towarzyszył wzrost nakładów na sferę socjalną. Dla przykładu – Dania między rokiem 1994 a 2022 podwoiła swoje nakłady na ochronę zdrowia, Wielka Brytania podniosła je o 90 proc., Czesi zwiększyli wydatki na oświatę, a Niemcy nie tylko wydają więcej na sferę socjalną ale również przeznaczają dużo na wspieranie konkurencyjności własnego biznesu na rynkach międzynarodowych. Już choćby z tego powodu cięcie wydatków społecznych i rozwojowych po to aby zwiększyć nakłady na siły zbrojne i to w krajach, które z racji swego położenia nie czują się zagrożone przez Rosję, będzie trudną i z pewnością przewlekłą polityką. A co z kosztami polityki klimatycznej? Co ze wzrostem budżetów socjalnych w obliczu starzenia się społeczeństwa? Co z konkurencyjnością europejskiego przemysłu i wzrostem wydatków na naukę, badania i rozwój? Któryś z tych priorytetów będzie zaniedbany.
Inicjatywa niemieckiego MSZ
Z tej perspektywy warto spojrzeć na ostatnia inicjatywę, za którą stoi niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Mam na myśli „grupę przyjaciół” na rzecz wprowadzenia w Unii Europejskiej większościowego systemu głosowania w kwestiach polityki zagranicznej. Weszły do niej prócz Niemiec i Francji również państwa Beneluksu, Hiszpania, Słowenia i co jest pewnym zaskoczeniem Finlandia oraz Włochy. Rzym może się konfliktować z Paryżem, a minister Tajani może wzburzony słowami swej francuskiej odpowiedniczki odwoływać roboczą wizytę, ale w kwestiach zasadniczych włoska prawica nie ryzykuje konfrontacji z tandemem niemiecko – francuskim. Można się zastanawiać co łączy wszystkie te kraje? Otóż moim zdaniem jest to niechęć do znaczącego zwiększania wydatków wojskowych, z pewnością niechęć aby robić to „na własny rachunek”. Przy okazji warto pamiętać, że siły zbrojne są narzędziem uprawiania polityki i wzmacniania suwerenności, co oznacza, że przeniesienie decyzji w sprawie polityki zagranicznej na poziom całej Unii będzie prędzej czy później prowadziło do postawienia na porządku dnia kwestii wspólnej polityki wojskowej. Pierwsze zapowiedzi takiego kierunku już można zaobserwować, chodzi choćby o wspólne zakupy amunicji dla Ukrainy i wspólny europejski fundusz z którego środki miałyby zostać przeznaczone na zwiększenie produkcji sprzętu wojskowego i amunicji przez firmy Unii Europejskiej. Nie kwestionuje doraźnych korzyści, które z takich posunięć płyną, jednak wydaje się, że co innego jest tu istotne. Na marginesie warto zauważyć, że jednym z motywów Helsinek dla którego Finlandia zdecydowała się przystąpić do „grupy przyjaciół” może być chęć uzyskania lepszej pozycji w naturalnej konkurencji o unijne, wspólne środki, które w przyszłości mogą zostać przeznaczone na wzmocnienie obronności. Właśnie ten element wspólnego, czyli na rachunek Unii Europejskiej, zaciągania długu z przeznaczeniem na bezpieczeństwo jest mechanizmem, który może wzmocnić presję na rzecz rezygnacji z prawa veta państw członkowskich w polityce zagranicznej.
Jeśli to bowiem Bruksela miałaby w ramach wspólnego długu finansować coraz większą część europejskich wydatków wojskowych, to odciąża to państwa silnie zadłużone, które nie mają wielkiej ochoty na zwiększanie własnego wkładu. Mamy w tym wypadku z jasnym polem kompromisu – Niemcy żądają federalizacji, deklarując jednocześnie zdjęcie z ramion podatnika we Włoszech, Francji czy Hiszpanii, ciężarów wzrostu wydatków na bezpieczeństwo, co może oznaczać, że model państwa socjalnego w tych krajach nie będzie podlegał tak silnym jak dotychczas napięciom.
Interes Niemiec jest w tym układzie oczywisty – będą oni używać argumentu wojny na Ukrainie, a potem perspektywy członkostwa Kijowa w Unii jako narzędzia federalizacji, co ma w ramach budowania takich „grup przyjaciół” zagwarantować, że decyzje co do kształtu unijnej polityki będą zapadać w Berlinie z uwzględnieniem stanowisk starej Europy. Pytaniem zasadniczym jest, czy my możemy na tego rodzaju ewolucji Unii Europejskiej skorzystać, czyli czy dostaniemy większe bezpieczeństwo (więcej pieniędzy np. z Brukseli na umocnienie wschodniej flanki) jeśli zrobimy kolejny krok na rzecz rezygnacji z suwerenności czy może jest zupełnie inaczej. Odpowiedź na to pytanie winna być kluczową dla określenia kierunku naszej polityki wobec zmian w Unii Europejskiej. Rozpoczynając dyskusję na ten temat warto zwrócić uwagę na dwie kwestie.
Konflikt między Polską a Niemcami
Otóż niedawno w brytyjskim Financial Times ukazał się materiał poświęcony konfliktowi między Polską a Niemcami. Artykuł jest jednostronny, przedstawia raczej niemiecki punkt widzenia, ale w tym tytule to nie dziwi. Nie warto koncentrować naszej uwagi na jego przekazie, to co należy dostrzec to przywoływane w nim słowa kończącego swą misję w Warszawie ambasadora Thomasa Baggera, który w naszej pamięci zapisał się bezczelnymi próbami pouczania nas na temat tego jak powinien być zorganizowany w Polsce wymiar sprawiedliwości. Bagger awansował, ma być jednym z wiceministrów, należy zatem uznać, że jego słowa w Financial Times nie wzbudziły większych kontrowersji w Berlinie. Powiedział on, że „Istnieje pewna asymetria, ponieważ dla każdego Polaka Niemcy są punktem odniesienia, podczas gdy dla większości Niemców Polska jest jednym z wielu sąsiadów wielu” – i dodał - „Polakom nie podoba się ta asymetria uwagi i z pewnością nie postrzegają siebie jako małego narodu”. Pomińmy milczeniem wyraźnie przecenianie przez niemieckiego ambasadora pozycji jego kraju w Polsce, ważne jest co innego. Otóż Berlin traktuje Polskę w kategoriach „jednego z wielu” sąsiadów. Małego narodu, takiego jak Czesi czy Austriacy a może Duńczycy, ale już raczej nie Francuzi. Możemy to uznać za bolesny dla nas, acz prawdziwy, opis realnego układu sił albo za objaw niemieckiego protekcjonizmu, zadufania i nadmiernej pewności siebie. Motywy w tym wypadku nie są istotne, bo takie wypowiedzi pozwalają nam zrozumieć dlaczego w Berlinie w roku 2015, a zatem jeszcze zanim obecna ekipa doszła do władzy w Warszawie, zadecydowano, że Trójkąt Weimarski ma zostać zastąpiony Formatem Normandzkim.
Przypomnijmy, że jeszcze w czasie Majdanu do Kijowa pojechała delegacja ministrów spraw zagranicznych w ramach tej trójstronnej formuły, a Polskę reprezentował niestrudzony euroentuzjasta Radosław Sikorski. Kiedy jednak przyszło do decydowania o przyszłości Ukrainy, to okazało się, że dla nas nie ma już miejsca przy stole. Zapewne ze względu na stanowisko Moskwy, co nota bene jest nie budzącym wątpliwości podsumowaniem polityki Warszawy na rzecz resetu z Rosją – poniosła ona absolutne, upokarzające fiasko, do czego zresztą przyczynili się nasi sojusznicy z Trójkąta Weimarskiego. Liczyć na to, że teraz będzie inaczej i Niemcy uznają w Polsce partnera jest, tak uważam, pewną naiwnością.
Problem wszakże polega na tym, że nasi amerykańscy sojusznicy widzą przyszłość relacji atlantyckich bardziej w formule Zjednoczona Europa pod wodzą Niemiec – Stany Zjednoczone niż w szukając innych, bardziej zrównoważonych układów. Ten tok rozumowania wyraźnie widać w ostatnim artykule Daniela Frieda, byłego amerykańskiego ambasadora w Warszawie dziś w Atlantic Council, skądinąd przyjaciela Polski i zwolennika silnych więzów atlantyckich. Wespół z Aaronem Korewo kierującym warszawskim biurem tego think tanku poddali oni analizie stosunki polsko – niemieckie. Piszą m.in. o kwestii reparacji argumentując, że ich podniesienie przez Polskę ma wymiar bardziej wewnętrzny, związany ze stanem nastrojów polskich wyborców niźli jest kwestią z obszaru polityki międzynarodowej. Ale zauważają też, analizując ostatnie wystąpienie ministra Raua, że z historycznego punktu widzenia nasze argumenty mają znaczenie, to ich zdaniem, podnoszenie teraz tej kwestii może wywołać polityczny impas w relacjach między Berlinem w Warszawą i ożywić, po obu stronach nastroje nacjonalistyczne. To jest potencjalnie groźne. Dlaczego tak jest Autorzy artykułu wyjaśniają kilka akapitów dalej pisząc, że „Niemcy znajdują się w fazie głębokiego przewartościowania swojej polityki zagranicznej”, również na kierunku rosyjskim i Polska wywierając korzystny wpływ na Berlin, mogłaby zarówno poprawić własną pozycję w relacjach dwustronnych, jak również dbać w ten sposób o odpowiedni kształt relacji atlantyckich.
Wydaje się, że Niemcy znajdują się w rzadkim momencie strategicznej elastyczności, wstrząśnięci upadkiem swoich wcześniejszych założeń dotyczących Rosji i wreszcie podążają w kierunku, za którym Polska od dawna opowiadała się – bezpieczeństwo europejskie nie z Rosją, ale przeciwko Rosji, używając potężnego i trafnego środka wyrażenia, którego używają obecnie niemieccy urzędnicy. Polska powinna wykorzystać potencjał współpracy z Niemcami (i być może naciskania) na budowę wspólnej polityki rosyjskiej dla Europy. Niemcy mogą być gotowi i ze swojej strony powinni być chętni do współpracy z Polakami w tym celu
– piszą.
Korzystne rozwiązanie?
Z pewnością tego rodzaju model byłby w interesie amerykańskim, lepiej wpisywał się w optykę Demokratów, dla których, a Freid i Korewo wcale tego nie skrywają, lepszym rozwiązaniem byłby w Warszawie rząd dzisiejszej opozycji niż sił konserwatywnych. Czy jednak z naszej perspektywy byłoby to rozwiązanie korzystne? Nadzieje na zbudowanie bardziej zrównoważonego układu między Warszawą a Berlinem, choćby w świetle przywoływanych słów ambasadora Baggera, ale przede wszystkim w związku z praktyką ostatnich lat, są po prostu naiwne. Fried i Korewo moim zdaniem popełniają też strategiczny błąd, który jeśli stanie się udziałem amerykańskiej dyplomacji, a na to wygląda, okazać się może groźny z punktu widzenia interesu amerykańskiego. Obiektywnie zwycięży wówczas w Europie optyka samodzielności strategicznej lansowana przez Francję, we wszystkich jej, również jeśli chodzi o politykę wobec Chin, wymiarach, a pozbawiona suwerenności Polska nie będzie w stanie zatrzymać negatywnych trendów. Za czasów Nixona i Kissinegera obawy wobec takiej ewolucji Wspólnoty Europejskiej dyktowały Ameryce uprawianie polityki niechętnej wobec pogłębiania integracji na starym kontynencie. Dzisiejszy euroentuzjazm Demokratów i Bidena jest moim zdaniem strategicznym błędem, za który przyjdzie Ameryce ponieść srogą karę, może nawet zapłacić cenę światowego przywództwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/645418-strategiczny-blad-stanow-zjednoczonych