Stacja telewizyjna CNN poinformowała, powołując się na źródła w Białym Domu, a prezydent Biden potwierdził to w jednej ze swych ostatnich wypowiedzi, że planuje on europejską podróż w rocznicę rosyjskiej agresji na Ukrainę. Amerykański prezydent będzie w Polsce, a to może oznaczać, że przy okazji tej wizyty będzie chciał złożyć istotne deklaracje, zarówno co do amerykańskiego zaangażowania we wspieranie wysiłku zbrojnego Kijowa, jak również kształtu porządku powojennego.
Johnson i krytyka bezlitosna
W ostatnich dniach w amerykańskich mediach mamy serię publikacji, znaczących komentatorów i polityków, w których ich Autorzy próbują, jak sadzę, ukształtować agendę i wpływać na przekaz amerykańskiej głowy państwa. I tak w The Washington Post artykuł opublikował Boris Johnson, były premier Wielkiej Brytanii. Głównym jego przesłaniem jest teza zawarta w tytule – Putin swoją agresją utorował drogę Ukrainy do NATO. Johnsonowi nie chodzi tylko o opis pożądanych posunięć świata Zachodu, ale, co jest nie mniej istotne, przeprowadza on krytykę polityki państw Paktu Północnoatlantyckiego po 2008 roku. Przy czym jest to krytyka bezlitosna, bo były brytyjski premier jest zdania, że źródłem agresji Federacji Rosyjskiej jest zła polityka w kwestii rozszerzenia, którą NATO realizowało co najmniej od 2008 roku. Jak argumentuje, „przez lata mówiliśmy Ukraińcom, że mamy politykę ‘otwartych drzwi’ w NATO i że mają prawo ‘wybierać własny los’, a Rosja nie powinna mieć prawa weta”. Ale jednocześnie świat Zachodu wysyłał czytelne sygnały, które dostrzeżono w Moskwie, że członkostwo Kijowa jest sprawą odległą w czasie, odsuniętą na bliżej nieokreślony, dogodny termin. Ta „twórcza niejednoznaczność”, bo takim mianem politykę NATO po szczycie w Bukareszcie określa Johnson, ambiwalencja, a złośliwy mógłby nazwać ją hipokryzją, przywiodła wspólnotę państw Zachodu do punktu w którym się dzisiaj znaleźliśmy, czyli największej od 80 lat wojny lądowej w Europie. Polityka obłaskawiania Rosji, nie drażnienia Putina doprowadziła do katastrofy, co więcej, wręcz zachęcała go do kolejnych agresywnych posunięć. Boris Johnson nie szczędzi słów krytyki wobec narzuconego Ukrainie i światu przez Francję i Niemcy tzw. Formatu Normandzkiego, który doprowadził do zawarcia Porozumienia Mińskiego. Określa go mianem „tragikomicznego”, w którym Zachód godził się na postawienie na jednym poziomie ofiary agresji jaką była Ukraina i sprawcy, czyli Rosji. W ten sposób w gruncie rzeczy Zachód nagrodził Moskwę. Jak gorzko podsumował tę politykę były premier Wielkiej Brytanii „rzeczywistość była taka, że NATO nie zrobiło nic, by chronić Ukrainę i nic, by przyspieszyć sprawę członkostwa Ukrainy”. Tak oceniano sytuację i jak autokrytycznie pisze Johnson, „gdyby ktoś przed inwazją Putina zapytał mnie kiedy Ukraina wejdzie do NATO to odpowiedziałbym, że prędzej piekło zamarznie a z pewnością nie przez najbliższe 10 lat”. Początek wojny oznaczał jedno, a mianowicie kompletne fiasko, zarówno w planie intelektualnym jak i politycznym, dotychczasowej linii działania Zachodu wobec Rosji. Polityka ustępstw w oczywisty sposób okazała się nieskuteczną. Putin, jak argumentuje Johnson, zaatakował Ukrainę nie dlatego, że obawiał się, iż wejdzie ona do NATO. Ale z tego powodu, że Rosjanie analizując dotychczasową politykę Zachodu doszli do wniosku, że Sojusz Północnoatlantycki nie będzie bronił Ukrainy. A zatem ta polityka, którą Johnson określa mianem „niejednoznacznej” wprost doprowadziła do wojny.
„Gdybyśmy byli wystarczająco odważni i konsekwentni, by wprowadzić Ukrainę do NATO – gdybyśmy rzeczywiście chcieli realizować to, co mówiliśmy – wtedy tej całkowitej katastrofie można by zapobiec – argumentuje Johnson i zaraz potem dodaje - Wiem, że w niektórych europejskich stolicach wniosek ten będzie wydawał się trudny do przełknięcia. Ale logika jest nieunikniona”.
Jeśli zatem dotychczasowa polityka w kwestii rozszerzenia NATO na wschód okazała się błędną, to co przemawia za jej kontynuowaniem, jakie argumenty miałyby przekonać Zachód, iż należy uwzględnić rosyjskie interesy w zakresie bezpieczeństwa i np. proponować Kijowowi inny, nie będący pełnym członkostwem status? Boris Johnson nie ma wątpliwości i w związku z tym konkluduje swoje wystąpienie stwierdzeniem, że „w trosce o stabilność i pokój Ukraina potrzebuje teraz jasności co do swojej pozycji w euroatlantyckiej architekturze bezpieczeństwa. Wszystkie nasze dotychczasowe uniki skończyły się rzezią”.
Co proponuje były ambasador USA w Moskwie?
Michael McFaul były ambasador Stanów Zjednoczonych w Moskwie na łamach Foreign Affairs proponuje skokowe zwiększenie dostaw broni dla Ukrainy. Chodzi zarówno o przyspieszenie dostaw, ich znaczące zwiększenie, ale również przekazanie sprzętu najnowszej generacji, w tym myśliwców F16 oraz systemów rakietowych dalekiego zasięgu, które dadzą siłom zbrojnym Ukrainy możliwość atakowania celów daleko za linia frontu. Tego rodzaju zmiana jest, jego zdaniem, konieczna ze względu na to w jakiej fazie znalazła się wojna. Putin i rosyjska elita, ale także społeczeństwo, nie przejawiają ochoty aby usiąść do stołu rokowań, mało tego, perspektywa zakończenia konfliktu oddala się, bo Rosja przygotowuje się do kolejnej ofensywy i kolejnej mobilizacji. Jak argumentuje McFaul:
„Jeśli Rosja zacznie wygrywać na polu bitwy, a nawet jeśli doprowadzi do impasu na froncie to pod koniec roku niewielu będzie pamiętało niezwykłe przywództwo prezydenta USA Joe Bidena w pobudzaniu świata do pomocy Ukrainie w roku minionym. Dlatego zachodni przywódcy muszą zmienić podejście do konfliktu. Na tym etapie stopniowo rozszerzająca się pomoc wojskowa i gospodarcza prawdopodobnie tylko przedłuży wojnę w nieskończoność. Zamiast tego w 2023 roku Stany Zjednoczone, NATO i szerzej demokratyczny świat powinny dążyć do osiągnięcia przełomu. Oznacza to bardziej zaawansowaną broń, więcej sankcji wobec Rosji i większą pomoc gospodarczą dla Ukrainy. Nic z tego nie powinno być wprowadzane stopniowo. Trzeba to szybko zrobić, aby Ukraina w tym roku zdecydowanie zwyciężyła na polu bitwy”.
A zatem, w opinii byłego ambasadora Stanów Zjednoczonych czas może nie grać na korzyść bloku państw Zachodu. Jeśli wojna będzie się przedłużała to mogą pojawić się pęknięcia w spójnej, choć nie identycznej, dotychczasowej linii. Polityczne benefity Waszyngtonu, które obecnie są czytelne i oczywiste, mogą z czasem ulegać erozji. A zatem wojnę trzeba wygrać, wygrać szybko, co oznacza zaostrzenie polityki wobec Moskwy. Nie tylko w postaci zmiany polityki wsparcia wojskowego Ukrainy, ale również przez rozszerzenie sankcji. McFaul proponuje obniżenie, do 30 dolarów za baryłkę, pułapu cenowego dla rosyjskiej ropy naftowej i rozpoczęcie konfiskowania rosyjskich aktywów. Chciałby wyłączenia wszystkich rosyjskich banków ze światowego systemu finansowego i obłożenie wszystkich obywateli Federacji Rosyjskiej specjalną opłatą, która byłaby pobierana przy okazji otrzymywania przez nich wiz, z której środki miałyby zostać przeznaczone dla Ukrainy. Ten katalog działań, proponowany przezeń, jest obszerniejszy, ale to na co warto zwrócić uwagę to argumentacja amerykańskiego dyplomaty w zasadniczej kwestii, która dziś hamuje pomoc Zachodu dla Kijowa. Otóż jest on zdania, że Putin w gruncie rzeczy nie ma możliwości eskalowania wojny, a to oznacza, że jeden z głównych argumentów, którym posługuje się Waszyngton, skalując pomoc wojskową dla Kijowa, jest nieuprawniony. W jego opinii Moskwa już wykorzystała sporą część swego potencjału eskalacyjnego, używając choćby najnowszych rakiet manewrujących przy użyciu których atakuje ukraińskie systemy energetyczne. Zaostrzenie w postaci rozpoczęcia wojny z NATO, za względu na różnicę potencjałów, jest mało prawdopodobne podobnie jak eskalacja nuklearna. Na poziomie taktycznym użycie broni masowego rażenia niewiele Rosjanom, argumentuje McFaul, by dało, bo trudno oczekiwać, że wola walki narodu ukraińskiego w takiej sytuacji uległaby załamaniu. Jednak straty Rosji byłyby potencjalnie duże, zarówno polityczne, a warto pamiętać, iż nawet Indie i Chiny przestrzegały Putina przed tego rodzaju posunięciami, jak i wojskowe. Gdyby bowiem Moskwa użyła taktycznej broni jądrowej i nie złamała w ten sposób woli walki Ukrainy, to musiałaby się liczyć z rozszerzeniem teatru działań wojennych, bo Kijów dostałby nowoczesny i o większym zasięgu sprzęt, a ponadto miałby rozwiązane ręce i mógł zacząć przeprowadzać, na masową skalę, operacje dywersyjne w rosyjskich miastach. Użycie broni strategicznej, ze względu na odpowiedź Stanów Zjednoczonych wydaje się jeszcze mniej realne. A zatem jeśli eskalacja wojny jest mało prawdopodobna, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby skokowo zwiększyć pomoc wojskową i zaostrzyć sankcje.
„Najlepszym sposobem na upamiętnienie 24 lutego, rocznicy inwazji Putina, jest uczynienie jasnym, że taka jest strategia Zachodu. Wymaga to wprowadzenia, skoordynowanego tego samego dnia przez dziesiątki krajów, działania w zakresie większych dostaw lepszej broni, surowszych sankcji, nowej pomocy gospodarczej, większych wysiłków dyplomacji publicznej i wiarygodnego zaangażowania w powojenną odbudowę. Jest to również najlepszy sposób na uniknięcie scenariusza zakładającego, że będziemy znajdować się w tym samym miejscu, gdy nadejdzie 24 lutego 2024 r.”
„Zasada Putina”
Z wielu artykułów w amerykańskich mediach opublikowanych w ostatnich dniach warto jeszcze zwrócić uwagę na wystąpienie Aleksandra J. Motyla, profesora politologii na Uniwersytecie w Newark. Na łamach The Hill proponuje on dość przewrotnie, aby Zachód odwołał się do „zasady Putina” i wdrażając ją w życie doprowadził do zbudowania trwałego pokoju w Eurazji. O co chodzi? Otóż jego zdaniem rosyjski prezydent odwołując się do siły i rozpoczynając inwazję na poziomie narracji publicznej sformułował zasadę, którą Motyl określa właśnie w ten sposób. Jej istotą jest przekonanie żywione przez rosyjskie elity, że Moskwa ma uzasadnione prawo dążyć do odzyskania obszarów „które niegdyś były naszymi” i które są zamieszkiwane przez ludność mogącą być zaliczoną do rosyjskiego kręgu kulturowego, czyli z grubsza również „naszą”. Jeśli tak ma wyglądać formuła przyszłości, to, proponuje Motyl, zastosujmy ją do Rosji i odetnijmy od Federacji Rosyjskiej wszystkie te obszary, które niegdyś były nierosyjskie. Chodzi o Syberię, północny Kaukaz, regiony przygraniczne z Chinami (Daleki Wschód), ale również obszary niegdyś należące do Nowogrodu Wielkiego, bo i Karelia i inne tereny na północy trudno uznać za obszary „rdzennie rosyjskie”.
„Co zatem pozostałoby z Federacji Rosyjskiej w jej obecnym kształcie – pyta Motyl - gdyby zasada Putina została zastosowana? Bardzo mało: z grubsza obszar ograniczony miastami Briańsk, Riazań, Wołogda i Smoleńsk, z Moskwą pośrodku”.
Nie chcę spierać się z amerykańskim profesorem ukraińskiego pochodzenia o Smoleńsk, który był w swoim czasie kontrolowany przez Rzeczpospolitą, bo zaproponowana przezeń wizja jest urzekająca. Trudno też nie zgodzić się z jego wnioskiem, iż taka „odchudzona” Rosja byłaby z pewnością państwem bardziej przyjaźnie niż obecnie nastawionym do swych sąsiadów. A zatem wdrażajmy „zasadę Putina”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/632442-wcielmy-w-zycie-zasade-putina-zastosujmy-ja-do-rosji