Kiedy żołnierze idą do szturmu, my z plecakami medycznym idziemy z nimi – powiedział PAP.pl Damian Duda, szef zespołu „W międzyczasie”, jednej z grup polskich medyków pola walki działających w Ukrainie. - Nie liczymy, ile osób zginęło. Nie liczymy też, ile udało się uratować – dodał.
CZYTAJ WIĘCEJ: Bohaterska postawa polskiego ochotniczego zespołu ratowników pola walki! Jego szefem jest rzecznik Rządowego Centrum Bezpieczeństwa
„Wszędzie latały odłamki”
„W międzyczasie” to grupa działających w Ukrainie polskich medyków pola walki. Są wolontariuszami pracującymi na froncie. Byli w Mikołajewie, Chersoniu, Bachmucie. Ostatnio wspomagali ukraińskich żołnierzy walczących w Sołedarze – mieście, w którym toczą się zaciekłe walki.
Sołedar był z każdej strony odcięty i ostrzeliwany. Snajperzy przeciwnika działali we wszystkich obszarach miasta. Wszędzie latały odłamki
— opowiada Duda.
Wojna w mieście zmienia klasyczne pojęcie linii frontu.
Ciężko jest wziąć mapę i wykreślić markerem linię frontu, bo bardzo często sami Ukraińcy czy Rosjanie nie wiedzą, gdzie są ich żołnierze. Raz jedni wchodzą w daną ulicę, za chwilę są w niej już ci drudzy
— powiedział ratownik.
To dlatego nierzadko dochodzi do ognia przyjacielskiego.
Wojna to chaos. Tu nie ma czarnego, ani białego. Jest za to całe mnóstwo odcieni szarości
— dodał.
Żaden dzień ratowników nie jest taki sam. Rytm wyznacza konkretne zadanie.
Bardzo często siedzimy z żołnierzami w okopach. Jesteśmy tam na miejscu i czekamy na to, co się wydarzy.
Towarzyszą także Ukraińcom podczas akcji szturmowych.
Jeśli żołnierze idą do szturmu, my, z plecakiem medycznym, idziemy z nimi. Jeżeli bronią swoich pozycji przez dwa - trzy dni, my też tam jesteśmy
— zrelacjonował.
Czasem czekają na rannych w konkretnym punkcie, ale zdarza się, że działają na tzw. pozycjach bronionych.
Tak było w Sołedarze. Jeżeli byli ranni, wyjeżdżaliśmy po nich na pierwszą linię, przygotowywaliśmy ich do transportu i przewoziliśmy w miejsca, w których czekały karetki pogotowia. Generalnie jesteśmy wszędzie tam, gdzie jest potrzeba ratowania ludzkiego życia
— podsumował.
Jak wyjaśnił, w Ukrainie pracuje wiele polskich, ale też zagranicznych grup medyków. „W międzyczasie” to jednak jedyny zespół działający w najbardziej niebezpiecznych miejscach.
Pozostali nie wchodzą do strefy zero, zatrzymują się na punktach stabilizacji. My, jeżeli będzie taka potrzeba, będziemy pracowali w piekle, tylko po to, by wyciągnąć z niego jak najwięcej rannych żołnierzy
— dodał Duda.
Nie wszystkim udaje się pomóc.
Nie liczymy ile osób zginęło. Nie liczymy też, ile udało się uratować. To normalne, że część z rannych odejdzie. Jedyne, co możemy zrobić w takim przypadku, to całym sobą i swoim głosem dodać im otuchy. Tak, żeby jeżeli nas słyszą i mają świadomość, wiedzieli, że nie są sami
— podkreślił ratownik.
„W takim miejscu trzeba zawsze mieć zajęcie”
Jak odpoczywają?
Odpoczynek to głównie sen i jedzenie. Nie wiadomo, kiedy będziesz mógł się znowu wyspać, ani kiedy będziesz miał czas na kolejny posiłek
— wyjaśnił. Ważna jest wspólna analiza przeprowadzonych akcji. Bo podczas nich na zastanawianie się nie ma czasu.
Jeżeli mieliśmy jakiś problem, to zastanawiamy się, dlaczego tak było, co mogliśmy zrobić lepiej i czego nam brakuje. Myślimy o tym, co trzeba zrobić, żeby następna akcja ratownicza, przy takich czy innych obrażeniach rannych, była bardziej efektywna. Wypełniamy sobie ten czas, żeby nie zwariować. W takim miejscu trzeba zawsze mieć zajęcie
— zaznaczył.
Ratownicy pomagają nie tylko ukraińskim żołnierzom.
Zdarzało nam się ratować Rosjan. Są otaczani najlepszą opieką, dlatego że to sposób na pokazanie, że nie mordujemy jeńców i szanujemy międzynarodowe prawo humanitarne konfliktów zbrojnych. Pojmani żołnierze stają się kartą przetargową podczas wymiany jeńców
— wyjaśnił Duda.
Rosjanie wielokrotnie udowadniali, że nie liczą się z życiem medyków pracujących w Ukrainie. Tydzień temu samochód grupy „W międzyczasie” został ostrzelany.
Kolega, który korzysta z tego auta, był w mieszkaniu. Budynek został podpalony. Na szczęście nikomu z naszego zespołu nic się nie stało. Samochód, choć zamiast szyb ma teraz folię, dalej jeździ i pomaga na froncie
— powiedział ratownik.
Członkowie „W międzyczasie” stali się też celem słynących z wyjątkowego okrucieństwa najemników grupy Wagnera.
Mieliśmy do czynienia zarówno z jeńcami, jak i z ofiarami wagnerowców. W Sołedarze medycy Ukraińcy znaleźli człowieka z wyciętym sercem. Najprawdopodobniej zostało zabrane jako trofeum, przez jeden z oddziałów grupy
— zrelacjonował.
Wagnerowcy podają informacje na nasz temat, śledzą nasze poczynania, ale to nic nowego. Działamy od 2014 roku. Ja, przedstawiany jako polski najemnik, jestem pokazywany w mediach rosyjskich od 2015 r. Teraz oficjalna narracja Rosjan mówi, że wywozimy rannych Ukraińców po to, żeby sprzedawać ich na organy
— powiedział, nie kryjąc rozbawienia, Duda.
„Każdy z nas ma inne motywacje”
Dlaczego zdecydowali się na wyjazd?
Każdy z nas ma inne motywacje. Moja sięga 2014 roku, kiedy pojechałem na Ukrainę zobaczyć +nazistów i banderowców+, jak nazywali ich Rosjanie. Okazało się, że rzeczywistość różni się od obrazu przedstawianego w mediach. Dotarło do mnie, że mam do czynienia z prawdziwą wojną. Wtedy uzależniłem się od dwóch rzeczy: prawdy, którą można zobaczyć na własne oczy, i udzielania pomocy tam, gdzie jest to możliwe. Nawet za cenę własnego życia
— odpowiedział Duda.
Decyzja o wyjeździe dotyczy nie tylko samych medyków, ale również ich bliskich.
Nie są zachwyceni, że robimy to, co robimy, natomiast wiedzą, że nie bylibyśmy tymi samymi ludźmi, gdybyśmy się od tego odcięli
— wyjaśnił. Przyznał, że na początku rodzinie trudno było zaakceptować jego decyzję o wyjeździe na front.
Z czasem zaczęli po prostu pytać o terminy
— przyznał.
Oprócz Ukrainy, Duda był ratownikiem również w Syrii i Iraku.
Świat wojny jest mi dobrze znany. Dlatego moja rodzina ma świadomość, że w moim przypadku jest to bardzo wyważony taniec – wiem, w którym miejscu i jakie kroki stawiać. Wiedzą, że to nie jest tak, że pcham się w miejsca, z których najprawdopodobniej nie wrócę, bo nie mam doświadczenia, czy zachowam się nieodpowiedzialnie. Jeździmy do świata pełnego niebezpieczeństw, mimo to wiemy, jak pływać w basenie z rekinami tak, żeby nie odgryzły nam ręki
— podkreślił.
Duda wrócił teraz do Polski, by szkolić kolejnych wolontariuszy. Jak sam stwierdził, chętnych nie brakuje.
W dzień ogłoszenia rekrutacji mieliśmy ponad sto zgłoszeń. Mówimy tu jednak o dwóch płaszczyznach. Pierwsza to działania na wschodzie, gdzie będziemy zabierali ze sobą wyłącznie osoby z doświadczeniem bojowym i medycznym, czyli byłych funkcjonariuszy. Na drugą składają się wszystkie osoby, które będą nam pomagać tu, na miejscu. Chodzi głównie o pozyskiwanie środków, rekrutacje
— wyjaśnił szef grupy.
Czego najbardziej potrzebują medycy?
Przeżywalność samochodu na froncie to około czterech tygodni. Od 24 lutego przerobiliśmy ich całe mnóstwo. Ciągle potrzebujemy środków na zakup nowych aut, dostosowanie ich i opancerzenie. Kolejną rzeczą są ubezpieczenia, których obecnie w ogóle nie posiadamy. Jeśli ktoś z nas zginie, rodzina nie dostanie żadnego odszkodowania. Będzie też problem ze sprowadzeniem naszych zwłok. Liczyliśmy się z tym, ale wtedy byliśmy małą grupą. Teraz, kiedy chcemy się rozwinąć i dołączą do nas nowe osoby, moim obowiązkiem jest zapewnienie im ochrony prawnej i odszkodowania. Dlatego każda ilość środków zostanie odpowiednio spożytkowana
— zapewnił Duda.
Wszyscy członkowie grupy „W międzyczasie” są wolontariuszami. Za pracę, którą wykonują na froncie, nie otrzymują żadnego wynagrodzenia. Planują zostać na Ukrainie tak długo, jak będą potrzebni.
Dokąd w okopie będzie choć jeden ranny ukraiński żołnierz, tak długo my też tam będziemy
— podkreślił Duda.
Link do zbiórki na rzecz medyków grupy „W międzyczasie”.
kk/PAP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/630670-polski-ratownik-o-pracy-na-wojnie-na-ukrainie-wideo