Nie będę ukrywał, do napisania tej analizy skłonił mnie elaborat opublikowany przez niemiecki, polskojęzyczny portal Onet. Autor publikacji opatrzonej jednoznacznym tytułem: „Kryzys francusko-niemiecki. Dlaczego Polska nie będzie rozdawać kart w Unii”, wywodzi: wprawdzie oś Berlina i Paryża nieco skrzypi, lecz dla Europy to jedyne słuszne rozwiązanie, wprawdzie „Scholz to polityk bez charyzmy, ale z pomysłami”, a Polsce nie pozostaje nic innego, jak tylko się dostosować, bo nie znajdzie sojuszników…
Zdaniem publicysty Romana Graczyka, stosunki Francji z Niemcami były „najpierw poprawne, potem bliskie”, co miała obrazować „współpraca kolejnych par przywódców - De Gaulle’a i Adenauera, Giscarda d’Estainge i Brandta (potem Schmidta), Mitterranda i Schmidta (potem Kohla), Chiraca i Kohla (potem Merkel), Sarkozy’ego i Merkel, Hollanda i Merkel”. Tyle w skrócie o szkielecie, na którym zbudował swą tezę o peryferyjnej, niewiele znaczącej, kłótliwej i osamotnionej Polsce w domyśle.
Jaka jest prawda i na czym polega mydlenie oczu przez Onet oraz lansowanie niemieckiej opcji? Po prawdzie, co postaram się uzasadnić w oparciu o fakty, a nie eufemizmy, podszewką jakoby bliskich relacji Francji z Niemcami był strach i - jakkolwiek to zabrzmi - diametralnie rozbieżne interesy, jako że oba kraje realizowały własne cele polityczne. Pod lukrem rzekomej komitywy kryje się zakalec wielowiekowej abominacji. A więc ad rem:
Dziedziczni wrogowie
Wspólną historię Francuzów i Niemców znamionują krwawe konflikty - w ciągu pięciuset lat oba narody stoczyły z sobą aż dwadzieścia trzy wojny, do których należy dodać jeszcze dwie wojny światowe. Przeciętnie między oboma tymi krajami co dwadzieścia lat wybuchała nowa wojna. Jedni i drudzy określali siebie mianem „dziedzicznych wrogów”. W historycznym ujęciu francusko-niemieckie, unijne partnerstwo jest zaiste obopólnym sukcesem, nie ma to jednak nic wspólnego z sympatią, jest to małżeństwo z rozsądku, zawarte ze zgrzytaniem zębów sześć lat po bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, w historycznie przełomowej chwili tworzenia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali.
Początki francusko-niemieckiej wspólnoty interesów nie były ani łatwe, ani przyjemne. Co prawda prezydent Charles de Gaulle i kanclerz Konrad Adenauer paradowali razem po ulicach w odkrytym, rządowym kabriolecie, lecz ich wzajemna antypatia była tajemnicą poliszynela. Nie inaczej było podczas trzyletniej kadencji kanclerza Ludwiga Erharda (podczas wojny hitlerowskiego doradcy w sprawach polityki gospodarczej na okupowanych terenach francuskiej Lotaryngii i Polski). Chłód panował także pomiędzy prezydentem Georges’em Pompidou i kanclerzem Willy’m Brandt’em. Jeśli mówić o pierwszym zbliżeniu, takowe nastało dzięki inicjatywie szefa francuskiej dyplomacji Roberta Schumana, uważanego za jednego z „ojców” obecnej Unii Europejskiej. Należy jednak podkreślić, że zarówno wtedy, w tworzeniu Wspólnoty Węgla i Stali, jak i w przekształcaniu jej w Europejską Wspólnotę Gospodarczą obie strony powodowane były innymi przesłankami: Francuzi chcieli mieć rozwój ówczesnej Republiki Federalnej Niemiec pod kontrolą, zaś wizerunkowo zrujnowani Niemcy spodziewali się uwiarygodnienia z pomocą Francji i politycznej nobilitacji na arenie międzynarodowej.
Przełom psychologiczny w pokonywaniu ich „dziedzicznej wrogości” nastąpił dopiero w 1984 roku, a konkretnie w chwili splecenia dłoni przez prezydenta Francoise’a Mitterranda i kanclerza Helmuta Kohla nad grobami ofiar I wojny w Verdun, (dla przypomnienia, zaledwie pięć lat przed wspólną modlitwą i objęciem się Kohla z premierem Tadeuszem Mazowieckim w Krzyżowej). Można gdybać, że bez przyjaźni Mitterranda i Kohla stworzenie Unii Europejskiej w obecnym kształcie nie byłoby możliwe, ale nawet wówczas siłę motoryczną francusko-niemieckiego pojednania nie stanowił nagły przypływ sympatii, lecz pragmatyzm.
Nieprzewidywalny sąsiad
Uwidoczniło się to już w chwili upadku komunizmu i rozbiórki muru berlińskiego. Francuzi ironizowali, że tak bardzo kochają Niemców, iż chcieliby aż dwóch państw niemieckich. Paryż obawiał się, że po zjednoczeniu z NRD kontrolowany dotychczas przez aliantów „karzeł polityczny” - jak mawiano o Zachodnich Niemczech - urośnie w siłę i zacznie realizować własną politykę. Dziennik „Le Figaro” pytał w tytule swej czołówki: „Faut-il avoir peur de la grande Allemagne?” - czy bać się wielkich Niemiec? Po rozmowach „2+4” (z udziałem obu państw niemieckich, USA, Wielkiej Brytanii, Francji i ZSRS), maksymą francuskiej polityki stała się „europeizacja” nieprzewidywalnego sąsiada.
Dawny „karzeł polityczny” rzeczywiście przemówił własnym głosem. Wbrew obiegowej opinii o znakomitych relacjach Paryża i Berlina, cechowały je rozliczne impertynencje, inwektywy. utarczki, kryzysy, ze zrywaniem konsultacji międzyrządowych włącznie, i doraźne ugody w obopólnie korzystnych sprawach. Pierwszym tego dowodem była twarda postawa Kohla podczas uzgadniania kryteriów dla eurowaluty, siedziby i obsady Europejskiego Banku Centralnego, który ostatecznie został umiejscowiony we Frankfurcie nad Menem. Dla przeforsowania swych żądań kanclerz położył na szali cały projekt budowy, jak wtedy mawiano, „wspólnego domu Europy”. Zadłużona Francja, która po prawdzie nie spełniała kryteriów konwergencji, musiała pójść na ustępstwa.
Najgorsze miało jednak nadejść. Ostatnie czego sobie życzył prezydent Chirac, było objęcie urzędu kanclerskiego przez Gerharda Schrödera. Zanim jeszcze kandydat socjaldemokratów (SPD) przejął rządowy ster w 1998 roku, pokpiwał z „robienia polityki w oparciu o przyjaźń dwóch facetów”. Jedyne, kogo następca Kohla nie zmienił po poprzedniku, była… francusko-niemiecka tłumaczka. Na początek nowy kanclerz odrzucił ku osłupieniu Francuzów zaproszenie prezydenta na obchody 80 rocznicy zakończenia I wojny. Jak stwierdził: „Czas skończyć z tym kajaniem się Niemców za historię”. Równie boleśnie ubodło Chiraca niemiecko-brytyjskie memorandum w kwestii rozwoju europejskiej socjaldemokracji, sporządzone z pominięciem Francji przez Schrödera i premiera Tony’ego Blair’a.
Meblowanie po niemiecku
Między Paryżem i Berlinem wiało chłodem. Przed szczytem UE w Berlinie, na którym uchwalano budżet wspólnoty i pakiet reform Agenda 2000, Schröder posunął się do szantażu, że jeśli nie dojdzie do urynkowienia rolnictwa i likwidacji agrozasiłków, których Francja była największym beneficjentem, ograniczy wpłaty RFN do unijnej kasy. Nad Sekwaną potraktowano to jako wypowiedzenie dotychczasowego partnerstwa. Chirac zapewniał rodaków, że „nie dopuści do meblowania unii po niemiecku”. Oliwy do ognia dolał minister spraw zagranicznych Joschka Fischer, który przedstawił koncepcję przebudowy struktur decyzyjnych unii i nowego podziału kompetencji.
We Francji zawrzało. Media natychmiast przypomniały o 23 wojnach z Niemcami i zarzuciły rządowi SPD-Zielonych kolejną próbę „germanizacji Europy”. Szef francuskiej dyplomacji Hubert Vedrine nazwał ministra Fischera „laikiem z germańską pychą” i „szczurołapem wiodącym ludność ku okrutnemu rozczarowaniu”.
Ekspert unijnej polityki i londyński wydawca lord George Weidenfeld obwieścił wszem wobec „pęknięcie niemiecko-francuskiej osi”. Konsultacje międzyrządowe zastąpiły medialne napaści. Francuskich polityków doprowadziło do białej gorączki postanowienie gabinetu Schrödera o wyłączaniu 19 niemieckich elektrowni atomowych, ponieważ właśnie na ich potrzeby zbudowali w La Haque gigantyczny zakład zabezpieczania promieniotwórczych odpadów w tzw. pojemnikach Castora. Dawna wrogość odżyła nawet w sporcie. Gdy szefem UEFA miał zostać Michael Platini, piłkarski idol Niemców Franz Beckenbauer wypalił: „Każdy, byle nie Francuz!”.
Po uzyskaniu przez kanclerza w 2002 roku prolongaty na kolejną kadencję, prezydent Chirac dzwonił do chadeckiego kontrkandydata Edmunda Stoibera, by wyrazić swe „głębokie ubolewanie” z powodu jego porażki. Punkt krytyczny został osiągnięty na szczycie UE w Nicei. Kanclerz i prezydent niemal skoczyli sobie do gardeł. Schröder beształ gospodarzy za „merytoryczne nieprzygotowanie” i „irracjonalne pomysły”, a powodem jego ataku była propozycja podziału głosów w Radzie UE; kanclerz żądał, aby 82 mln Niemcy miały w niej więcej reprezentantów niż 52 mln Francja. Po awanturach z trzaskaniem drzwiami włącznie, „Le Monde“ obwieścił w tytule „Koniec niemiecko-francuskiego motoru“. Końca jednak nie było, bo być nie mogło. Niezależnie od wzajemnych połajanek, politycy francuscy i niemieccy mieli świadomość, że w tak ważnej sprawie jak tworzenie „unijnego dyrektoriatu” muszą się dogadać.
Okres tokowania
I się dogadali kosztem innych członków wspólnoty, w tym Polski (dość wspomnieć hasło Platformy Obywatelskiej: „Nicea albo śmierć!”). Niemcy i Francja zainicjowały pracę komisji, która opracowała zamiennik dla eurokonstytucji odrzuconej przez Francuzów i dla wzmocnienia pozycji obu krajów we wspólnocie storpedowała nicejskie porozumienie. Berlin i Paryż wymogły też na Brukseli zaniechanie kar za notoryczne łamanie przez ich kraje kryteriów stabilizacji euro. Dodatkowym impulsem do ponownego zbliżenia był antyamerykanizm; Francuzów, pozostających wówczas jeszcze (od 1966 roku) poza strukturami NATO, drażniło „jednowładztwo USA”, także Niemcy, którzy od czasów Kohla bezskutecznie walczą o miejsce przy stole decydentów o losach świata - wśród stałych członków Rady Bezpieczeństwa, dostrzegli w tym szansę na swój polityczny awans. Do antyamerykańskiego tandemu Chiraca i Schrödera dołączył prezydent Rosji Władimir Putin, traktujący nieformalne przymierze tej „Trojki” (tak z rosyjska nazywano w Niemczech nową oś Berlina-Paryża i Moskwy), jako narzędzie do rozbicia monolitu Zachodu.
„Szczurołap” Fischer stał się nagle w oczach francuskich polityków „rzeczowym partnerem”, a zwaśnieni Chirac i Schröder zaczęli nawet snuć plany o podwójnym obywatelstwie Niemców i Francuzów. Ku radości w Pałacu Elizejskim i na Kremlu kanclerz Niemiec zaczął głośno podważać sens istnienia Sojuszu Północnoatlantyckiego. Stosunki między Paryżem i Berlinem znów weszły w fazę pieszczot.
Nie trwało to długo. Okres tokowania przeciągnął się na pierwsze miesiące po zmianie władzy nad Sekwaną i Szprewą. Gdy nowa kanclerz Angela Merkel tuż po zwycięstwie gościła w Paryżu, poświęciła mniej czasu prezydentowi Chiracowi niż jego potencjalnemu następcy Nicolasowi Sarkozy’emu. Ten ostatni odwzajemnił jej się równie efektownie i w dniu swego zaprzysiężenia znalazł kilka godzin, aby wpaść do Berlina i wycałować nową koleżankę. Kanclerz udała, że nie słyszała zdania Sarkozy’ego z wiecu wyborczego, że „Francja nie musi czerwienić się z powodu swej historii, bo nie ma na sumieniu ludobójstwa i nie wynalazła tzw. rozwiązania ostatecznego”.
„Fircyk” i „Madame Non”
Wkrótce jednak znów zaczęła się ich przepychanka o to, kto nadaje ton w polityce europejskiej i zagranicznej. W ramach odnowy zrujnowanych przez Schrödera relacji transatlantyckich Merkel podjęła prezydenta USA w Meklemburgii - była dziczyzna z rożna, wspólne spacery, nawet beczka ze śledziami w prezencie dla gościa zza oceanu. Gospodarze zadbali przy tym, aby dostojny gość nie widział takich transparentów, jak podczas jego spotkania ze Schrödem w Berlinie, czy na wiecach w Bonn za kanclerza Kohla: „Fuck USA”, uaktualnione o „Fuck Bush” i „Bush go home!”. Rywalizujący z Merkel prezydent Sarkozy poleciał za wielką wodę, gdzie zapewniał, że „francuscy rodzice marzą o wysłaniu dzieci na amerykańskie uniwersytety”, a „francuskie elity zazdroszczą olśniewających sukcesów USA”. Jak podkreślał: „Francja będzie zawsze stać u boku Stanów Zjednoczonych, ilekroć będą tego potrzebowały”.
Niedługo po tej przygrywce Francja wróciła do NATO i z obchodów 60 rocznicy sojuszu, które zorganizowali Francuzi wraz z Niemcami w Strasburgu i Baden-Baden poszły w świat obrazki świadczące o „przyjaźni i nierozerwalnych więzach” nowej trójki: Merkel i Sarkozy, a między nimi świeżo upieczony prezydent Barack Obama.
Ale i ta krotochwilna idylla równie szybko minęła jak się pojawiła. Niewiele później chwalony dotąd przez niemieckie media „francuski przyjaciel Sarko” stał się tym, który chce „zmarginalizować znaczenie Niemiec w polityce międzynarodowej” i „fircykiem, który dla dorównania Merkel chodzi na takich samych obcasach jak ona”, zaś kanclerz Niemiec ochrzczona została we Francji mianem „Madame Non”, która „nie jest żadnym przykładem” dla Grande Nation.
Powodów tej radykalnej zmiany było wiele. Sarkozy wprosił się na obrady ministrów finansów państw UE w Brukseli i usiłował wymusić osłabienie kursu euro przez EBC. Gdy niemiecki minister Peer Steinbrück wytknął prezydentowi, że Francja nie dotrzymuje dyscypliny finansowej i „nie może szastać nie swoimi pieniędzmi”, Sarkozy zrugał księgowego Merkel i obraził się na nią, że trzyma jego stronę, po czym kolejny raz odwołał planowe spotkanie międzyrządowe. Niemców zirytowała też francuski pomysł utworzenia Unii Śródziemnomorskiej, z udziałem państw z południa Europy, północy Afryki i Bliskiego Wschodu, co wszakże było odpowiedzią Paryża na rozbudowę wpływów i korzyści gospodarcze Niemiec w Europie środkowo-wschodniej.
Lista francusko-niemieckich skarg i zażaleń była wręcz tasiemcowa. Berlina zarzucał francuskim politykom blokowanie dostępu niemieckim koncernom do ich rynku, poprzez uprawiany przez Sarkozy„`ego „protekcjonizm, interwencjonizm i łączenie firm w narodowe koncerny”, jak np. Suez i Gaz de France. Gdy koncern Siemensa chciał kupić bankrutujący Alstom, prezydent wsparł go - wbrew unijnym zasadom - finansowo i uniemożliwił tę transakcję. Od lat toczyła się też wojna między koncernami energetycznymi, niemieckim RWE i francuskim GDF. Berlin i Paryż ścierały się niemal w każdej dziedzinie, od batalii o zmiany strukturalne i wpływy w lotniczo-zbrojeniowej spółce EADS, przez branże telekomunikacji, transportu, po bankowość. Gdy Sarkozy obiecał protestujący rybakom, że wymusi na unii likwidację limitów połowowych i przyzna im państwowe dopłaty, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” porównał postawę prezydenta do „najgorszego okresu w relacjach obu krajów”.
Niemcy wytykali prezydentowi podwójną moralność, jak np. zawarcie lukratywnego kontraktu na dostawy sprzętu wojskowego dla Libii, czy podpisanie z Chinami umów o łącznej wartości 20 mld euro, dotyczących budowy siłowni jądrowych i dostaw samolotów (na trzydniową wizytę w Kraju Środka „Sarko” zabrał swych ministrów i czterdziestu przedsiębiorców), sami jednak robili to samo. Podczas kilkudniowej wizyty Merkel w Chinach towarzyszyli jej przedstawiciele niemieckich firm, którzy przylecieli aż dwoma samolotami.
Między Merkel i Sarkozy„`m było już tak źle, że do prasy bulwarowej trafiły przecieki z dyplomatycznej prośby do prezydenta, by nie obcałowywał kanclerz podczas ich spotkań, bo czuje się zażenowana…
Papużki-nierozłączki
Ale, jak to w małżeństwie z rozsądku, znów połączyły ich doraźne interesy. „Niemcy i Francja to dwie największe gospodarki w Europie, bez naszej jednomyślności nie posuniemy się do przodu ani o krok” - łagodził ów stan zapalny prezydent Sarkozy w Berlinie. Do zawieszenia broni zmusiły ich okoliczności. Podczas gdy gospodarka RFN miała się dobrze, we Francji rosło bezrobocie, spadł eksport, a deficyt w handlu liczył się w dziesiątkach miliardów, natomiast Merkel obawiała się krachu eurowaluty i utraty władzy przez „Sarko” na rzecz jeszcze bardziej nielubianego socjalisty Francois’a Hollande’a - osamotnionym Niemcom byłyby znacznie trudniej realizować swe polityczne cele nie tylko w unii.
I znów było buzi-buzi i deklaracje o „zgodności poglądów”. Firma Benetton wydała nawet plakat z tulącymi się papużkami nierozłączkami, symbolizującymi Merkel i Sarkozy’ego. Mimo ostentacyjnego wsparcia pani kanclerz, prezydent jednak przegrał, a jego miejsce zajął Hollande. Tymczasem problemów nie ubywało, wręcz przeciwnie. Niemcy pomstowali, że nie będą „utrzymywać” zadłużonej po uszy Francji, do czego doszła referendalna decyzja Brytyjczyków o opuszczeniu unii, a na zewnątrz tzw. kryzys ukraiński - aneksja Krymu przez Rosję oraz zaognienie sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Stan francusko-niemieckich stosunków scharakteryzowała ogólnikowo Deutsche Welle (DW): „Relacje Hollande’a i Merkel nigdy nie były wolne od napięć, co można upatrywać w różnicach politycznych między chadekami w Berlinie a socjalistami w Paryżu”. Ale były też kwestie, które w obu stolicach nie podlegały dyskusji, dla przykładu: tak jak wcześniej Paryż i Berlin z uwagi na dobre relacje bilateralne z Moskwą, powiedziały „nein” i „non” w sprawie członkostwa Ukrainy w NATO, tak też stały się akuszerami zgniłego porozumienia z 2015 roku w Mińsku, zawartego pomiędzy Francją, Niemcami, Rosją i Ukrainą. Mimo tych inicjatyw, komentator DW tak oto opisał funkcjonowanie francusko-niemieckiej, tzw. unijnej lokomotywy - „Motor stottert”, co w luźnym tłumaczeniu odpowiada polskiemu: „kaszlący silnik”.
Partnerzy i rywale
O czym warto wiedzieć, następca Hollande’a, kandydat na prezydenta Francji Emmanuel Macron nie został przyjęty przez Merkel w Berlinie. Zamiast tego kanclerz ugościła w swym biurze kandydata Republikanów François’a Fillona. Tenże nie szczędził gorzkich słów o stanie wzajemnych relacji: „Nasze partnerstwo nigdy nie było tak puste i słabe jak dzisiaj”. Ale to nie on, lecz Macron wprowadził się do Pałacu Elizejskiego. Dzisiejsze stosunki Francji z Niemcami są - można rzec - dobre, ale nie beznadziejne, partnerzy, a zarazem rywale. Oba kraje cechuje chęć dominacji w Unii Europejskiej i temu też podporządkowane są ich ugody. Jednakże sytuacja polityczna w Europie się zmienia i tu wyłania się szansa dla Polski.
Politykę Niemiec spina osobliwa klamra: lewicowy następca Merkel, kanclerz Olaf Scholz (SPD) wybrał się właśnie do Pekinu - tak jak swego czasu chadecki kanclerz Kohl, który dla kilku lukratywnych kontraktów złamał międzynarodowe embargo nałożone na Chiny za masakrę na placu Niebiańskiego Spokoju i odwiedził nawet chińskie koszary. Scholz postanowił (wbrew protestom we własnym kraju) odprzedać Chińczykom udziały w hamburskim porcie, a o innych kontraktach wynikających z jego wizyty dowiemy się wkrótce. W międzyczasie politycy niemieccy ostro napiętnowali nasz kraj za pomysł utworzenia jedwabnego szlaku przez Polskę.
Aliści, dostrzegany przez zagranicę wzrost potencjału i znaczenia naszego kraju w środkowo-wschodniej Europie, jak też w szerszym ujęciu na marginesie wojny rosyjsko-ukraińskiej, podejmowanych inwestycji, w tym na rzecz obronności w sojuszu z USA, otwiera zwłaszcza dla Francji możliwość nowego rozdania, stworzenia nowego układu sił w Europie.
Mówiąc bez ogródek, Francja cierpi na kompleks Niemiec; jak w chwili tworzenia Wspólnoty Węgla i Stali, tudzież podczas jednoczenia się RFN z NRD, tak i dzisiaj obawia się niemieckiej dominacji. Jeśli Francja miałaby do wyboru bliskie związki z silnymi Niemcami i silną Polską, zapewne wybrałaby Polskę, pod tym wszak fundamentalnym warunkiem, że Polska byłaby rzeczywiście silnym partnerem. Rzecz jasna, Paryż miałby w tym partykularny interes: ograniczenia wpływów i zysków Niemiec w naszym regionie, a także na unijnej płaszczyźnie.
Wspólnota „pod przewodnictwem Niemiec” nie jest do przyjęcia ani przez Paryż, ani Warszawę. Ten aspekt powinien być też brany pod uwagę przy zawieraniu kontraktu na budowę trzeciej siłowni atomowej w naszym kraju. Energetyka jądrowa jest także punktem spornym między Francją a Niemcami, którzy z niej zrezygnowali i zapewne będą poprzez unię starały się, jeśli nie uniemożliwić, to przynajmniej utrudnić realizację umów o budowie amerykańskich i koreańskich reaktorów na naszym terenie, ergo – powierzenie Francuzom jednej z tych inwestycji wzmocniłoby pozycję Polski w Brukseli.
Aliści wiąże się to z koniecznością pożegnania się z defensywnym paradygmatem o trwałości francusko-niemieckiego status quo ante z minionych dekad, jak i mrzonek o unii, jako mocarstwa w skali globalnej, z niemożliwą do spełnienia własną, jednolitą polityką zagraniczną i obronną.
Pozostaje pytanie: czy Polska zdoła wykorzystać tę szansę…?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/620911-jesli-francja-bedzie-miala-do-wyboru