Dzięki Jakubowi Maciejewskiemu, który wcześniej zapowiedział mój przyjazd, w Kijowie zamieszkałem na plebanii katolickiego kościoła. To zdecydowanie najlepsza kwatera jaką miałem na Ukrainie. Kiedykolwiek…
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Ukraińcy walczą z najeźdźcą nie tylko przy użyciu broni i zatrutych pasztecików, ale także modlitwą. Nagranie NASZEGO WYSŁANNIKA
Z kijowskiego dworca głównego dostać się na oddalony o ok. 15 km bulwar Perova nie jest łatwo. Przekraczająca 30 kg masa mojego ekwipunku nie zezwalała na przebycie tego dystansu pieszo, w rozsądnym tempie. Komunikacja miejska, w tym metro, działa w kratkę, najczęściej nie działa w ogóle. Kiedy przyjechałem do stolicy Ukrainy, Kuba akurat pojechał do Charkowa, nie mógł mnie odebrać. Pozostała tylko taksówka.
Podróż przez opustoszałe miasto
— Skolko budiet na bulwar Perova?
– zapytałem starszego taksówkarza.
— A kuda eto? Na dorugim beregu?
– odpowiedział.
— Tak.
— O wot hazard. 2000 hrywni.
Z jednej strony trochę ponad 200 zł za 15 km to dużo, z drugiej - jaki mam wybór. Z ciężkim bagażem będę szedł pół dnia i zapewne czeka mnie kilkanaście kontroli.
— No ja jesiu podumam
– rzuciłem.
— Szo Ty by nie dumał, 1500 budiet haraszo, no dawaj, pojedem
– cena została zbita o jedną czwartą. Wsiadam.
Podróż przez opustoszałe miasto taksówką była wolniejsza niż przypuszczałem. Musieliśmy jechać na około, nie przez wszystkie mosty cywilne auta mogą przejeżdżać. Często musieliśmy zwalniać, jechać slalomem pomiędzy betonowymi zaporami. Pomimo niewielkiej ilości samochodów, czasami stajemy w korkach. Ich przyczyną są przewężenia – trzy pasy z czterech zablokowane potężnymi zaporami wypełnionymi ziemią lub po prostu solidnymi betonowymi bryłami. Przejazd tylko wolnym pasem, pod czujnie obserwującymi nas oczyma, uzbrojonych w broń maszynową, żołnierzy.
Pytam się czy zobaczymy zniszczenia. Obraz Kijowa przedstawiany w telewizji przedstawia okaleczone miasto, niemal jak Warszawę w czasie Powstania Warszawskiego. Taksówkarz mówi, że raczej nie. W Kijowie jest spokojnie. Rzeczywiście, pokonujemy niemal pół miasta, nigdzie nie widać wypalonych budynków, gruzów, żadnych śladów bombardowań. Z tylnego siedzenia samochodu przyglądam się gęsto rozstawionym posterunkom, bunkrom i gdzieniegdzie okopom. Miasto znacznie większe od Warszawy jest całkowicie ufortyfikowane. Pytam kierowcy ilu mieszkańców uciekło, ilu zostało, ilu z nich będzie walczyć. – Ci, którzy mieli uciec – uciekli. Ci, którzy zostali, będą walczyć. Wszyscy. Nas kilkaset tysięcy. Ja stary, do wojska już nie wezmą. Mam w domu dwadzieścia butelek z benzyną. Zginę, ale nie oddam miasta bez walki. Z późniejszych rozmów z mieszkańcami jest tylko jeden wiosek. Wszyscy są w pełni zdeterminowani, wszyscy będą „riezat orków”, morale jest niezwykle wysokie.
Czasami jesteśmy zatrzymywani i musimy się legitymować, czasami możemy swobodnie przejechać. Wjazd i zjazd z mostu są wyjątkowo silnie obwarowane. Już na bulwarze Perova żołnierz nakazuje mojemu kierowcy zjechać na bok. Jestem dokładniej kontrolowany, pojawia się funkcjonariusz z terminalem do odczytywania paszportów. Dowódca jeszcze gdzieś telefonuje, chwilę rozmawia. Ponownie wszystko jest w porządku. Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się na drugim końcu bulwaru Perova, za usypaną z ziemi blokadą drogową, osłonięty nią mogę swobodnie wysiąść i zabrać bagaże. Wkraczam na poświęconą ziemię. Kapucyni odprawiają właśnie autokar z uchodźcami – kobietami i dziećmi – jadący na zachód. Odnajduję brata Błażeja, Polaka, przełożonego tego miejsca. Kuba uprzedził o moim przyjeździe. Zostaję gorąco przyjęty. Otrzymuję wszystko, a nawet więcej niż jest mi potrzebne – własny pokój z ciepłą wodą, czystą pościel, dostęp do pralki w celu wyprania kończącego się zapasu ubrań, gorący posiłek i możliwość odpoczęcia za bezpiecznymi, niemal metrowej grubości, ścianami plebanii.
Ciepłe przyjęcie parafian
Moje przybycie wywołuje poruszenie wśród parafian, głównie kobiet.
Dywersiant pryjechał!
Bracia kapucyni, Polacy i Ukraińcy, biegle mówiący po polsku, ukraińsku i rosyjsku wszystkich uspokajają.
To polskij żurnalist, wojennyj korespondar, on drug naszego Jahuba, katroyj pierwej tut był i on w Charkiw pojechał.
Mnisi rozwiewają wątpliwości. Policja na tej kwaterze do mnie nie zagląda.
Rozglądam się po terenie kościoła. Jest dom Ojca Pio, kościoły górny i dolny, dom przykościelny, ogródek posągiem Maryi i ławkami, plac zabaw dla dzieci. Proszę brata Błażeja o spowiedź. Nigdy jeszcze nie miałem tak przyjaznej kwatery na wschód od naszej granicy. Czuję się jakbym jej w ogóle nie przekroczył. Rozmawiamy po polsku, jedzenia mamy pod dostatkiem. Jest niemal jak w staropolskim dworze szlacheckim – polska gościnność w pełnej okazałości. Taka oto będzie moja kwatera na najbliższe kilka dni. Czas pokaże, że taki bezpieczny kąt, bardzo przyda się do odreagowania tego co zobaczę. Po kolacji schodzę do dolnego kościoła. Odnajduję braci, siostry zakonne, parafian i uchodźców na kolanach odmawiających po ukraińsku Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Śpiew jednej z kobiet, którą wojna pozbawiła domu, jest przejmujący do granic możliwości. Przysłuchuję się modlitwom jak zahipnotyzowany. Żadne nagranie nie będzie w stanie oddać tej rzeczywistości, tak mistycznej, że niemal nierealnej. Mimo wszystko wyciągam telefon i rejestruję dla potomnych ten wycinek wojennej rzeczywistości.
Pierwsze chwile w Kijowie, po 10 latach od mojej pierwszej wizyty w tym mieście, zapowiadają, że będzie tu niezwykle ciekawie. Czas pokaże, że naprawdę tak będzie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/591547-ostatni-przyjazny-polski-dom-na-wschodzie