Po wizycie Emmanuela Macrona w Moskwie i długich, trwających przez ponad 5 godzin z Władimirem Putinem, mamy do czynienia z delikatnie rzecz ujmując zamętem informacyjnym. Z otoczenia francuskiego prezydenta, jak donosi Financial Times wyszła informacja jakoby Putin uzgodnił ze swym rozmówcą „scenariusz deeskalacji” sytuacji wokół Ukrainy, który ma polegać na wycofaniu, przez Rosjan 30 tys. żołnierzy i oficerów z Białorusi, po tym jak zakończą się manewry „Sojusznicza Stanowczość 2022”.
Rzecznik Kremla Pieskow jednak zdementował niemal natychmiast te rewelacje mówiąc, że „nie wie co mają na myśli” francuscy koledzy, a może nawet dziennik wszystko wymyślił. Dodał przy tym, że nikt nie mówił, iż rosyjskie wojska zostaną na Białorusi, więc w ogóle nie wiadomo o co chodzi. Przy okazji wbił szpilkę Francuzom, podkreślając, że Rosja ma zamiar negocjować najważniejsze kwestie związane z bezpieczeństwem ze Stanami Zjednoczonymi, dość lekceważąco odniósł się też do zapowiedzi wprowadzenia przez Zachód antyrosyjskich sankcji.
Jak zatem oceniać wizytę Macrona w Moskwie? Dziennikarze portalu politico napisali, że francuski prezydent „wszedł do jamy niedźwiedzia” i wyszedł z niej mocno poobijany, porównali nawet obecną podróż francuskiego prezydenta do zeszłorocznej, upokarzającej wizyty w Moskwie Josepa Borrella, co z pewnością nie można uznać za komplement. Co stało się w Moskwie? Dziennikarze zwracają uwagę na milczenie Macrona, kiedy Putin groził, że wejście Ukrainy do NATO oznacza „natychmiastową wojnę” z Rosją i kiedy wspominał, że Kijów dąży do odbicia Krymu. To milczenie francuskiego prezydenta jest wymowne, tym bardziej, że z formalnego punktu widzenia półwysep jest przecież częścią Ukrainy. Ponadto dziennikarze zwrócili uwagę na słowa Macrona, który powiedział, że „Dla mnie to oczywiste: Rosja jest państwem europejskim. Jeśli ktoś wierzy w Europę, musi umieć współpracować z Rosją i znajdować sposoby i środki na budowanie przyszłości w Europie i z Europejczykami”. To zestawienie dwóch przekazów, pełnego pogróżek komunikatu Putina, który mówił, że Ukraina „musi” wypełnić zapisy Traktatu Normandzkiego, groził wojną, określał NATO mianem „agresywnego sojuszu” i układnego stanowiska Macrona, który już wcześniej deklarował, iż rosyjskie pretensje uznaje za uprawnione skłoniło niektórych komentatorów na Ukrainie do wyciągania wniosków, iż w istocie Paryż będzie wywierał na Kijów presję aby ten zaczął ustępować Rosji w kwestii Donbasu. Do takich wniosków skłaniają też informacje Deutsche Welle. Stacja poinformowała, że w trakcie niedawnego spotkania doradców liderów państw Formatu Normandzkiego, które odbyło się w Paryżu, na delegację Ukrainy wywierana była presja, aby Kijów zgodził się na bezpośrednie negocjacje z przedstawicielami tzw. republik ludowych Donbasu. Władze Ukrainy uznają, że „państwa” te są w istocie tworami okupacyjnej, rosyjskiej administracji, w związku z tym można na temat uregulowania rozmawiać z Moskwą, nie zaś z jej marionetkami. Z kolei Kreml od dłuższego już czasu dowodzi, że wojna na wschodzie Ukrainy jest konfliktem wewnętrznym, Kijów winien rozmawiać z Donieckiem i Ługańskiem, a najlepsza formułą jest federalizacja Ukrainy na poziomie konstytucyjnym. Deklaracja Dmytro Kułeby, który powiedział, że na zaczynającą się jutro w Berlinie kolejną rundę rozmów w sprawie uregulowania na wschodzie „Ukraina pojedzie z niezmienionym stanowiskiem” odczytane zostały jako potwierdzenie, iż w istocie Macron namawia Kijów do ustępstw. Solomiia Bobrovska, deputowana do Rady Najwyższej z partii Gołos, sekretarz Komisji Spraw Zagranicznych powiedziała mediom, że w istocie Ukraina podlega dziś podwójnej presji, ze strony Rosji i zachodnich sojuszników. Ci ostatni, domagając się ustępstw i przyjęcia tzw. Formuły Steinmeiera po to, aby w ten sposób deeskalować konflikt na granicach z Ukrainą, w gruncie rzeczy w nie mniejszym stopniu mogą zdestabilizować sytuację wewnętrzną i w istocie współdziałają z Moskwą. Tego rodzaju pogląd, jest, jak można przypuszczać powszechny w Kijowie. Aleksiej Daniluk, sekretarz Rady Bezpieczeństwa i Obrony, wręcz powiedział, że przyjęcie warunków rosyjskich oznacza „rozpad Ukrainy”.
To pozwala zrozumieć dlaczego mamy do czynienia z istotnymi różnicami, w zakresie oceny stopnia rosyjskiego zagrożenia wojskowego, między przedstawicielami Zachodu a Ukrainy. O ile ci pierwsi są przekonani, że Putin właściwie w każdej chwili może zaatakować, o tyle ukraińscy eksperci przedstawiają znacznie spokojniejsze stanowisko w tej materii. I tak Jurij Butusow, do czerwca ubiegłego roku doradca ministra obrony, politycznie odległy od formacji Zełenskiego napisał analizując wojskową sytuację na granicach Ukrainy, że według stanu na 8 lutego Rosjanie zgromadzili w 12 grupach operacyjnych 50 BTW, czyli batalionowych grup taktycznych. To znacznie mniej niźli szacują amerykańscy eksperci piszący o 100 rosyjskich BTW.
Co więcej Butusow napisał, że w ciągu ostatniego tygodnia na terenie Białorusi pojawiły się jedynie dwie BTW, co więcej, znajdują się w takiej odległości od ukraińskich granic, że aby stworzyć formacje uderzeniowe Rosjanie będą potrzebować jeszcze co najmniej 7 dni, a to da Ukrainie czas na adekwatną reakcję. W podobnym duchu wypowiada się też Aleksiej Reznikow, ukraiński minister obrony, który co prawda mówił o zgromadzeniu przez Rosjan 130 tys. wojska wokół Ukrainy, ale jednocześnie podkreślał, że nie zostały sformowane korpusy uderzeniowe, co oznacza, iż póki co perspektywa ataku jest odległa. Butusow napisał też, że „nic nie wskazuje na przygotowanie „blitzkriegu”, „ataku na Kijów” i podobnych scenariuszy opisywanych przez media. Liczebność wojsk rosyjskich rozciągniętych na całej granicy nie zapewnia tworzenia grup uderzeniowych do głębokiej ofensywy. Wymaga to koncentracji wojsk na niektórych obszarach przygranicznych. Groźba ofensywy rosyjskiej jest realna, ale nie uda im się uniknąć wykrycia.”
Z podobnymi w gruncie rzeczy opiniami wystąpił w rosyjskich mediach białoruski ekspert wojenny Aleksiej Aliesin. Otóż jego zdaniem nie ma mowy o tym aby Rosja przerzuciła na Białoruś 30 tys. żołnierzy i sprzęt, jak mówił niedawno Jens Stoltenberg. Przedstawił też swoje wyliczenia. Punktem wyjścia jest liczba 200 eszelonów wojskowych, które przybyły z Rosji na Białoruś. Każdy z nich ma od 30 do 50 wagonów kolejowych, co łącznie daje liczbę ok. 8 tys. wagonów wykorzystanych przez rosyjskie siły zbrojne. Biorąc pod uwagę standardowe wyposażenie rosyjskich wojsk lądowych, niezbędne zapasy, amunicję etc. na 1 żołnierza przypada, w jego opinii, ok. 30 ton ładunków, czyli ½ standardowego wagonu. Jak łatwo obliczyć skala obecnej dyslokacji na Białoruś nie uprawnia do mówienie o dziesiątkach tysięcy żołnierzy przemieszczających się ze Wschodniego Okręgu Wojennego. Alesin argumentuje ponadto, że alarmistyczne doniesienia na temat możliwości rosyjskiego ataku na Ukrainę od Północy, z obszaru Białorusi, nie biorą pod uwagę warunków naturalnych, trudnych, z powodu błot, bagien i rozlewisk, do prowadzenia operacji wojennych na większą skalę. Jego zdaniem perspektywa rosyjskiego ataku od strony Donbasu tez jest mało prawdopodobna, bo Ukraina skoncentrowała w tym rejonie 120 tys. wojska, a jeśli chce się atakować, trzeba mieć co najmniej trzykrotną liczebną przewagę, czego Rosja nawet gdyby ściągnęła w rejon całość swych wojsk lądowych nie osiągnie.
„Żądni krwi”
W podobnym tonie wystąpił niedawno na łamach Niezawisimego Vojennego Obozorienia pułkownik rezerwy Nikołaj Chodarienok były z-ca naczelnika Zarządu Operacyjnego rosyjskiego Sztaby Generalnego. Przestrzega on „żądnych krwi politologów” przed opisywaniem kampanii wojskowej przeciw Ukrainie w tonie lekkiej, łatwej i co najwyżej kilkudniowej batalii. W istocie, jak zauważa, realia wojny będą zupełnie inne i Rosja musi liczyć się ze znacznymi stratami, ciężkimi walkami w miastach, powszechnym oporem ludności i partyzantką na masową skalę. Ci którzy zaś powtarzają propagandowe hasła jakoby „nikt nie bronił reżimu w Kijowie”, są w opinii Chodarienoka nie tylko w błędzie, ale zupełnie nie znają realiów i nastrojów w sąsiednim państwie. Będzie, argumentuje, akurat odwrotnie, nie wyłączając rosyjskojęzycznej ludności wschodniej części Ukrainy. Nie jest też prawdą, że wojnę będzie można wygrać w wyniku uderzenia rakietowego i lotniczego na masową skalę. Nie wystarczy jedno, a potrzebna będzie cała seria tego rodzaju ataków, przy czym nawet jeśli Ukraińcy są słabsi jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą, to i tak, argumentuje Chodarienok, znacznie silniejsi niźli afgańscy mudżahedini, którzy w ogóle nie mając ani lotnictwa ani systemów przeciwlotniczych przez 10 lat walczyli z ZSRR. Jeśli trzeba wykonać wiele uderzeń rakietowych, aby złamać opór Ukrainy, to Rosja musi pamiętać, że „zapasy obiecującej i wysoce precyzyjnej broni w Siłach Zbrojnych RF nie mają nieograniczonego charakteru.”, a Zachód gotów jest rozpocząć operację w stylu Lend Lease, z czasów II wojny światowej. Chodarienok konkluduje swe wywody pisząc – „Generalnie nie będzie ukraińskiego blitzkriegu. Wypowiedzi niektórych ekspertów, takie jak „Armia rosyjska pokona większość jednostek Sił Zbrojnych Ukrainy w 30-40 minut”, „Rosja jest w stanie pokonać Ukrainę w 10 minut w przypadku wojny na pełną skalę” „Rosja pokona Ukrainę w osiem minut” nie mają poważnych podstaw. I na koniec najważniejsza rzecz. Konflikt zbrojny z Ukrainą zasadniczo nie leży obecnie w narodowym interesie Rosji. Dlatego najlepiej, aby niektórzy nadmiernie podekscytowani rosyjscy eksperci zapomnieli o swoich nienawistnych fantazjach. Aby zapobiec dalszym stratom reputacyjnym (byłoby dobrze) gdyby nigdy więcej sobie ich nie przypominali.”
Z podobnymi tezami wystąpił w wywiadzie dla stacji radiowej Echo Moskwy, generał pułkownik rezerwy Leonid Iwaszow. Iwaszow niedawno opublikował apel z ostrym stanowiskiem antywojennym. W wywiadzie precyzuje on, że stanowisko przedstawione w odezwie nie jest jego osobistym poglądem a wspólnym, uzgodnionym wystąpieniem zarówno oficerów rezerwy jak i będących w służbie czynnej. Oficerowie analizowali różne scenariusze wojny z Ukrainą a potem, jak mówi, 76 % przyjęło wspólne antywojenne stanowisko, które on tylko jako przewodniczący organizacji, podpisał. Iwaszow mówi, że jeśli konflikt wybuchnie, a może tak się stać nawet przypadkowo, to zginą dziesiątki tysięcy młodych ludzi. Z tego powodu to wojskowi, generałowie, jego zdaniem, nie chcą wybuchu wojny, może poza wyjątkiem niektórych „nie bardzo piśmiennych”. Związek oficerów, którym kieruje Iwaszow, domaga się odwołania Putina będącego naczelnym dowódcą rosyjskich sił zbrojnych z tego powodu, że jak mówi „nasza ojczyzna stoi nad przepaścią, znajduje się na krawędzi unicestwienia”.
Jeśli zatem poważnie potraktować głosy rosyjskich oficerów, iż nie będzie „krótkiej wojny” Rosji z Ukrainą, a eskalacja konfliktu pociąga za sobą wielkie ryzyko dla Moskwy, to należałoby zadać pytanie czy Kreml odważy się na eskalacje napięcia. Jeśli nie wchodzi to w grę, to wówczas za kilkanaście dni musi się okazać, że część jednostek, choćby te które przybyły na Białoruś, będzie wracać do koszar. Innymi słowy, niezależnie od stanowiska Kijowa, deeskalacja i tak będzie musiała nastąpić. Presja na władze Ukrainy, aby te w drodze ustępstw „ratowały pokój”, nie ma w gruncie rzeczy większego sensu. Obiektywnie rzecz biorąc, jest działaniem w interesie Kremla, bo pozwala Putinowi pokazać światu i publiczności w Rosji, że groźby wojskowe politycznie się opłacają. Nie ma zresztą żadnych gwarancji, iż „wygrywając wojnę nerwów” i zmuszając Europę do ustępstw, Moskwa za jakiś czas nie przedstawi nowych oczekiwań, wzmocnionych kolejną mobilizacją wojskową. Po to, aby uniknąć recydywy w tym względzie, nie warto dziś ustępować Rosji. Emmanuel Macron, jeśli chce ratować pokój i umawiać się z Moskwą, winien zacząć od poświęcenia interesów francuskich w imię takiego porozumienia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/585023-o-tym-jak-macron-pokoj-na-wschodzie-ratowal