Od grudnia 2016 r. stolicą Niemiec rządzi koalicja z SPD, Zielonych i skrajnie lewicowej (antykapitalistycznej) Die Linke. W umowie koalicyjnej zostały zapisane wartości, którymi się ta koalicja kieruje, a są to: „tolerancja, solidarność, ekologia, sprawiedliwość społeczna, postęp i otwartość na świat”, w tym na uchodźców. Nikt zresztą nie wątpi, że Berlin jest miastem otwartym, tolerancyjnym i postępowym. Całe rzesze lewicowych, polskich aktywistów podaje niemiecką stolicę jako miasto marzeń, gdzie nie ma zapyziałych katofaszystów i innych wrogów jedynego słusznego postępu. Niestety tolerancja i lewicowa ideologia na niewiele się zdają przy organizacji wyborów.
Chaos i skandal – tak wielu komentatorów i media opisuje to, co działo się w Berlinie podczas wyborów do Bundestagu 26 września. Według dziennika „Die Welt” w niektórych okręgach frekwencja wyniosła 150 proc (nawet w NRD takiej nie było)., głosowali nieletni oraz cudzoziemcy z Unii Europejskiej. W niektórych lokalach wyborczych zabrakło kart do głosowania, lub trafiły do nich karty z innych okręgów. Ponieważ w ten akurat dzień odbywał się w Berlinie maraton, i ulice były zablokowane, komisje wyborcze musiały same dowieźć karty – rowerami. Było to wprawdzie bardzo ekologiczne, ale spowodowało, że nie zakończono głosowania do godz. 18, jak w reszcie kraju. Co oznacza, że tysiące ludzi oddawało głos już po ogłoszeniu prognozowanych wyników wyborów. Prognoza to zresztą dobre słowo, ponieważ wynik wyborów podawany przez niektóre lokale wyborcze w stolicy (po przeliczeniu głosów) okazał się później być „wynikiem szacowanym”, czyli fikcyjnym. Ten rzeczywisty ma zostać dostarczony później, czyli do połowy października.
Jak doszło do oddawania głosów przez nieletnich już wiadomo: berlińczycy wybierali w ten dzień także nowy parlament miasta, rady dzielnicowe i głosowali w referendum w sprawie wywłaszczenia koncernów mieszkaniowych. W przypadku wyborów do parlamentu Berlina mogli głosować nieletni, od 16 roku życia. W Wielu lokalach wyborczych wręczono im jednak także karty do głosowania do dwóch pozostałych głosowań. Postawili więc swoje krzyżyki i wrócili wypełnione karty do urn. Ile było takich przypadków nikt nie wie, i sprawdzić się tego też nie da, bo nie da się odróżnić niesłusznie ale prawidłowo oddanych głosów od pozostałych. Wiadomo za to, SPD – sądząc po wstępnych wynikach – wygrała te wybory (21,4 proc.) i może dalej rządzić z Zielonymi i skrajną lewicą, lub zawiązać koalicję z Zielonymi i CDU. A koncerny mieszkaniowe zostaną wywłaszczone. 56 proc. mieszkańców Berlina głosowało za.
Wywołało to debatę w Niemczech czy wybory w Berlinie należy powtórzyć, co najmniej w tych okręgach, gdzie doszło do największej liczby błędów. Mowa jest o ponad 100 lokalach wyborczych. Stanie się tak jednak tylko wtedy, jeśli chaos przy urnach miał realny wpływ na rozdział mandatów, czyli na wynik. Przewodnicząca landowej komisji wyborczej Petra Michaelis podała się do dymisji (niechętnie), a Berliński Senat wszczął śledztwo, które ma wyjaśnić skalę nieprawidłowości oraz ich przełożenie na wynik przy urnach. Dla niektórych kandydatów startujących w wyborach i ubiegających się o bezpośrednie mandaty, jest to niebagatelna kwestia. Klausowi Ledererowi, kandydatowi Die Linke zabrakło 30 głosów by zdobyć mandat. Jest też kwestia naruszenia indywidualnego prawa do głosowania. Wielu mieszkańców stolicy, choć chciało, nie mogło oddać głosu. Możliwa jest więc fala skarg do Trybunału Konstytucyjnego. Władze Berlina bronią się przed oskarżeniami o nieudolność, wskazując na brak doświadczenia wolontariuszy, pomagających przy wyborach oraz brakiem personelu w administracji. Według nich rząd federalny mógł urządzić wybory w inny dzień niż akurat w ten, gdy w stolicy odbywa się maraton. W końcu maraton jest „częścią międzynarodowej agendy sportowych wydarzeń”, i nie można go tak po prostu przesunąć na inną datę. Nie, to nie żart.
Całe szczęście dla Niemców Die Linke spadła w tych wyborach poniżej 5-proc. próg wyborczy i tylko dzięki zdobyciu bezpośrednich mandatów w kilku okręgach dostała się (z trudem) do Bundestagu. Czerwono-zielono-czerwonej koalicji na poziomie federalnym więc nie będzie. Skoro nie potrafi ona zarządzać stolicą, nietrudno przewidzieć jak poradziłaby sobie z resztą kraju. Berlin od lat reklamuje się jako miasto „biedne, ale sexy”. Publicysta „Neue Zuercher Zeitung” Alexander Kissler widzi w tym haśle w połączeniu z chaosem w dniu wyborów pewną postawę, którą na Twitterze określił jako postawę: „wszystko mi jedno”. Demokracja? Niepotrzebna. Liczy się ideologia. Trzeba sprzeciwiać się skrajnej prawicy i rasizmowi. Kto tam wygrywa wybory jest drugorzędne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/569060-chaos-przy-urnach-wybory-w-berlinie-zostana-powtorzone