Joe Biden został wczoraj zaprzysiężony na 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych, i już zdążył podpisać pierwsze dekrety. Uroczystość inauguracyjna odbyła się w atmosferze „ulgi” z powodu odejścia Donalda Trumpa. Teraz, zachwycają się liberalne amerykańskie media, będzie lepiej. Musi być lepiej. Biden wygłosił przemówienie w tym właśnie duchu. Trumpa nie ma, problemu nie ma. Zjednoczmy się więc, drodzy Amerykanie. Nie będzie naszej zgody na brak zgody. Biden zaapelował do Amerykanów, by traktowali się z godnością i należytym szacunkiem. Najwyraźniej zdążył już zapomnieć o ostatnich czterech latach, nie mówiąc już o ostatnich tygodniach nagonki na Trumpa, jego współpracowników i zwolenników. No, ale „Sleepy Joe”, jak mówią złośliwcy, w ogóle ma problemy z pamięcią. Wygłosił więc to swoje przemówienie, okraszone zwyczajowym patosem. O jedności narodu, przezwyciężeniu kryzysu, walki z nienawiścią i tolerancji dla odmiennych poglądów. Wyglądał na zmęczonego, podobnie jak cała galeria zasłużonych Demokratów, stojących wraz z nim na scenie.
Zmęczonych, jak twierdzi Dominic Green na łamach „The Spectator” Trumpem oraz „swoją nienawiścią do niego”. I nikt nie wyglądał na bardziej zmęczonego niż właśnie Joe Biden. Polityk, który spędził w amerykańskiej polityce prawie pół wieku, dwa razy poległ w walce o prezydenturę, i którego Obama nie chciał widzieć w Białym Domu jako swojego następcę, choć służył mu wiernie przez osiem lat jako wiceprezydent. Wolał Hillary Clinton. Biden wyglądał więc na inauguracji nie jak nowy, dynamiczny lider światowego hegemona, tylko jak ktoś, kto ma zagrzać miejsce do czasu aż liberalna oligarchia się zresetuje, otrząśnie się po tych czterech latach Trumpa. Wtedy Bidena zastąpi Harris, a wraz z nią nadejdzie Nowy Zielony Deal, i cała reszta postępowych pomysłów wykuwanych gdzieś między Harvardem a Berniem Sandersem, służących przede wszystkim wielkim korporacjom. Nie oszukujmy się. Liberalni technokraci – bogaci, elitystyczni- powrócili i marzą o tym by cofnąć czas, do okresu gdy świat był jeszcze w porządku, przed Brexitem, Trumpem, „populizmem”.
Ta „nowa” normalność to tak naprawdę stare śmieci – dobrze nam znana kultura unieważnienia, polityczna poprawność i walka z rasizmem, który jak wiadomo czai się za każdym rogiem. Gwarantem tej walki ma być właśnie Kamala Harris. Pierwsza czarnoskóra wiceprezydent i pierwsza kobieta wiceprezydent, oraz pierwsza kobieta wiceprezydent z azjatyckimi korzeniami. Można by tak dłużej, ale po co? Wszyscy wiemy o co chodzi. Ani Biden nie jest „nową jakością” w amerykańskiej polityce, ani Harris nie jest symbolem mniejszości, bo wychowywała się, podobnie jak Obama ,w otoczeniu białych. Prawdziwe getto zna co najwyżej z opowieści. Ale w dobie walki z domniemaną „autokracją”, każdy kto nie jest Trumpem jawi się jako anioł zbawienia. Nawet zmęczony weteran amerykańskiej polityki, który momentami sprawia wrażenie, że nie wie gdzie jest. Gdyby tylko Biden, Harris, Pelosi i cała reszta wyciągnęli wnioski z antyestablishmentowej rewolty, której symbolem stał się Trump. Rewolty białej, pracującej Ameryki, zapomnianej i porzuconej w obliczu obsesji tożsamościowej lewicy. Ale nie wyciągnęli. Widać to choćby po nominacjach Bidena: Janet Yellen, nowa sekretarz skarbu wcześniej została obsadzona przez Obamę w roli szefowej rezerwy federalnej. Zastępcą Yellen jest Adewale Adeyemo, szef fundacji Obamy, a Antony Blinken, były doradca Obamy został sekretarzem stanu. Wrócił nawet John Kerry, i będzie zajmował się klimatem. Back to the future – do drugiej, a może nawet pierwszej kadencji Obamy, jakby tych ostatnich czterech lat nie było.
Joe Biden nie uleczy Ameryki, bo jest częścią jej choroby, podobnie jak reszta liberalnych elit. Bez nich Trumpa by nie było. By odzyskać nadszarpnięte zaufanie Amerykanów nie wystarczy wygłosić przemówienia pełnego patosu, okraszonego ładnie brzmiącymi frazesami o miłości i jedności. To nie jest już Ameryka z okresu Obamy. To se ne vrati. „Potrzebujemy silnej Partii Republikańskiej” - mówił Biden w swoim przemówieniu, zachęcając politycznych przeciwników do współpracy w Kongresie. Tymczasem część Demokratów wciąż mówi o zemście. Senator Demokratów Debbie Stabenow niedawno przekonywała, że pokój społeczny może nastąpić dopiero po „rozliczeniu wszystkich, którzy nawet z dala wspierali Trumpa”. Byłemu prezydentowi, który udał się wczoraj do swojej posiadłości w Mar-a-Lago na Florydzie, wciąż grozi impeachment. A miliony wyborców Trumpa wciąż uważają, że wybory zostały „skradzione”. Może Bidenowi byłoby łatwiej ich do siebie przekonać, by uznał choćby cześć dokonań swojego poprzednika. No, ale jak ma to teraz zrobić gdy ogłosił go już potworem, niszczycielem Demokracji, z którym się nie negocjuje? Mógłby także zachować część decyzji Trumpa, no ale już zaczął je cofać za pomocą dekretów, czy to w dziedzinie migracji, gospodarki czy klimatu. Polaryzacja będzie więc dalej chlebem powszednim amerykańskiej demokracji. Starej i zmęczonej, jak Joe Biden.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/535853-joe-biden-nie-uleczy-ameryki-bo-jest-czescia-jej-choroby