Francuzi protestują od ponad tygodnia przeciwko podwyżce akcyzy na paliwo, która ma ich skłonić do rezygnacji ze szkodliwych dla środowiska silników diesla. Na ulice wychodzą zwykli ludzie. Mieszkańcy prowincji zarabiający pensję minimalną, którzy muszą dojeżdżać do pracy, urzędnicy, emeryci, studenci, kierowcy TiR’ów i taksówek.
Jedni obawiają się, że nie będzie ich już stać na paliwo, drudzy czują się oszukani przez Emmanuela Macrona, który obiecał podczas swej kampanii że będzie „ich” prezydentem, a teraz „zamienił się w Ludwika XVI” (jak można było usłyszeć z ust protestujących na sobotniej manifestacji w Paryżu), który zabiera biednym i oddaje bogatym, znów inni nie chcą reform i zmian, które wymagały by od nich poświęceń. W tle pobrzmiewa obawa przed obniżeniem poziomu życia. Jakimi motywami nie kierowałyby się „żółte kamizelki” , jest to ruch oddolny, spontaniczny, nie podpięty pod żadną partię polityczną ani pod związki zawodowe. Wyraża on frustrację polityką rządu i – jak podkreślają demonstranci – „lęk związany ze stale malejącą siłą nabywczą”.
Ponieważ jest to ruch oddolny to tym trudniej go zwalczać. Dlatego Macron i jego otoczenie nie ustają w próbach upolitycznienia protestów i zrobienia z tych zwykłych, słabo zorganizowanych ludzi „skrajnie prawicowych szkodników”. Antyrządowej armii działającej na zlecenie Marine Le Pen, i chcącej zdestabilizować państwo. W tym celu politycy rządu i partii Macrona „La Republique en Marche” nie stronią nawet od historycznych kłamstw. Minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner oświadczył na konferencji prasowej w sobotę, że protestujący to „działacze skrajnej prawicy” działający na zlecenie szefowej Zgromadzenia Narodowego. „To wichrzyciele, którzy chcą zniszczyć instytucje państwa i atakować posłów LREM” – zadeklarował szef MSW. Dodał, że od 1934 roku nie odbyła się „ani jedna manifestacja polityczna na Polach Elizejskich, tylko uroczyste zgromadzenia”.
Chodziło o to by porównać sobotnią demonstracje do wiecu ugrupowań nacjonalistycznych i kombatanckich, który odbył się 6 lutego 1934 r. w Paryżu i który doprowadził do upadku rządu Daladiera. Tyle, że to nieprawda. A jak pisze historyk Barbara Lefebvre na łamach dziennika „Le Figaro” im większe kłamstwo „tym chętniej wszyscy w nie wierzą”. Po pierwsze wiec 6 lutego 1934 roku odbył się na Placu Concorde a nie na Polach Elizejskich. O czym można przeczytać choćby w Wikipedii. A po drugie po 1934 r. odbyło się wiele politycznych manifestacji na Polach Elizejskich, choćby 11 listopada 1940 r., po zawarciu kolaboracji reżimu Vichy z niemieckim okupantem, gdy pojawiło się tam tysiące studentów śpiewających Marsyliankę, i świętujących zakończenie I wojny światowej oraz zwycięstwo Francji w 1918 r. 200 osób zostało wówczas zatrzymanych i osadzonych w więzieniach.
Lub choćby 30 maja 1968 r., gdy odbyła się tam ogromna manifestacja poparcia dla generała De Gaulle’a po wcześniejszych ukoronowanych brutalnymi zamieszkami protestach studenckich. Żaden z obecnych na konferencji prasowej dziennikarzy nie zareagował na ewidentne przekłamania historyczne ministra. Jak widać każdy chwyt jest dozwolony w politycznej grze, w której „żółte kamizelki” i ich żądania służą Macronowi i jego otoczeniu jako narzędzie. Chodzi o wykreowanie dychotomii między liberalnym i postępowym obozem „La Republique en Marche” a demonicznymi siłami Marine Le Pen. W perspektywie wyborów do Parlamentu Europejskiego i prezydenckich w 2022 r. Macron tylko wówczas ma szansę na reelekcję jeśli ponownie zderzy się z szefową Zgromadzenia Narodowego i Francuzi ponownie staną przed wyborem między „mniejszym złem” a ponurą otchłanią faszyzmu. Biorąc pod uwagę, że francuska centroprawica pozostaje zagubiona po upadku Francois Fillona, ten scenariusz wydaje się bardziej niż prawdopodobny.
Tak więc obóz Macrona nie przebiera w słowach. Minister ds. wydatków publicznych Gérald Darmanin mówił w telewizji „RTL „ o „brunatnej dżumie” w żółtych kamizelkach. „To, że ktoś ma żółtą kamizelkę jeszcze nie oznacza, że pod spodem nie widnieje brunatna koszula”- zaznaczył. Francuzom można tylko współczuć. Miernoty ich klasy politycznej. Szef MSW Christophe Castaner już wcześniej zwrócił na siebie uwagę idiotycznymi wypowiedziami, choćby tą, czynioną w kwietniu, gdy stwierdził, że „dawno temu nasze matki nosiły na ulicy chusty, chusty katolickie, i nikomu to nie przeszkadzało”. A więc nie powinny Francuzom przeszkadzać także chusty islamskie. Chodziło mu oczywiście o mantylę, która była noszona tylko na msze, i była wyrazem pobożności. Katolickie kobiety chodzące po francuskich ulicach okutane od stóp do głów w chusty to fakt nieznany historykom. Ale kto by się przejmował faktami?
Wobec polityzacji protestów przez rządzących „żółte kamizelki” zaczęły się organizować. Przystąpiono w niektórych regionach do wyboru przedstawicieli, którzy mieliby negocjować z rządem. Nie mają najmniejszych szans. Dlaczego rząd francuski miałby negocjować z „podżegaczami w brunatnych koszulach”?. Z ludźmi, którzy nie chcą wierzyć w postęp, we wspaniałe jutro? Z takimi ludźmi się nie rozmawia. Jeśli protesty więc nie nabiorą w najbliższym czasie znacznie na sile Macron wyjdzie z tego sporu obronną ręką. I to mimo iż ponad 70 proc. Francuzów popiera protestujących a nie rząd.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/422754-brunatna-dzuma-czyli-o-demonizacji-zoltych-kamizelek