Niedzielne wybory w Brazylii to kolejna odsłona buntu demosu przeciw lewicowo-liberalnym elitom. Zwyciężył w nich zdecydowanie, zdobywając ponad 55 proc. głosów, Jair Bolsonaro, nazywany przez mainstreamowe media skrajnie prawicowym ekstremistą, seksistą, homofobem i rasistą, a w łagodniejszej wersji „brazylijskim Trumpem”.
I to ostatnie porównanie wydaje się chyba najtrafniejsze, ponieważ Bolsonaro – podobnie jak obecny prezydent USA – jest kandydatem „pozasystemowym”, a więc wywodzącym się spoza dominującego układu polityczno-biznesowo-towarzyskiego, choć są między nimi oczywiście także znaczne różnice. Łączy ich natomiast sprzeciw wobec projektów lewicowej inżynierii społecznej oraz dyktatu politycznej poprawności.
Bolsonaro, były kapitan armii brazylijskiej, przyznaje się otwarcie do religii chrześcijańskiej. Uważa, że zdrowa rodzina jest podstawą społeczeństwa. Sprzeciwia się zdecydowanie nadawaniu parom homoseksualnym przywilejów małżeńskich. Jest bezkompromisowym przeciwnikiem aborcji. Obiecuje zaostrzenie walki z przestępczością, zwłaszcza z plagą gwałtów. Domaga się większej dostępności broni, by zwiększyć szansę samoobrony przed agresorami. Zapowiedział, że gdy zwycięży, wyśle na ulice patrole wojskowe, by zapobiec terroryzowaniu ludności przez uzbrojone gangi.
Bolsonaro wygrał, ponieważ zdecydowanie sprzeciwił się lewicy, której rządów większość Brazylijczyków miała już zdecydowanie dość. Nie dość, że nie spełniła ona swoich obietnic w sferze socjalnej, to jeszcze zaczęła prowadzić agresywną politykę obyczajową. To znamienne, że sprzeciw obywateli rozpoczął się od ochrony dzieci przed ideologią gender. Logika długiego marszu przez instytucje jest taka, że musi w końcu sięgnąć po szkoły i przedszkola. Rodzice nie chcieli jednak przymusowej seksualizacji swych dzieci, dlatego narodził się ruch społeczny, który stał się jednym z filarów w kampanii Bolsonaro.
Już w pierwszych wypowiedziach nowy prezydent dał jasno do zrozumienia, że chce zerwać z polityką poprzednich ekip:
Nie będzie już więcej flirtowania z socjalizmem, komunizmem, populizmem i lewicowym ekstremizmem.
Dotychczas konfrontacja między demokracją a liberalizmem (jak definiują ów spór Viktor Orbán czy Fareed Zakaria) odbywała się głównie w Europie i Stanach Zjednoczonych. Teraz przenosi się ona na inne kontynenty. Czas pokaże, czy jest to początek trendów o charakterze globalnym, czy – jak sądzi lewica – wypadek przy pracy, jednorazowy incydent, który nie jest w stanie powstrzymać nieubłaganej logiki dziejów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/418932-wybory-w-brazylii-spor-miedzy-demokracja-a-liberalizmem