Ponury spektakl skazania Billa Cosby’ego. Nie wiem, na ile winny jest sławny komik, przypuszczalnie coś na sumieniu ma. Natomiast histeria bab, które świętują wsadzenie starca do więzienia i odgrywają swoje role życia – wiele z nich to niespełnione aktorki – aby opowiadać o tym, jak złamał ich życie, jest odrażająca. Fakt, że w momencie rozpoczęcia się procesu o nadużycie seksualne wobec jednej pojawiły się dziesiątki innych, które przypomniały sobie sprawy sprzed dziesiątków lat, uświadomiły, jak straszną krzywdę Cosby im uczynił, a wszystko stało się elementem akcji #MeToo, każe żywić wobec tych rewelacji najdalej idące wątpliwości. Każdy, kto choć trochę zna ów świat, doskonale wie, że obok mężczyzn wykorzystujących swoją pozycję dla celów seksualnych, funkcjonują w nim także tabuny kobiet, które wręcz proponują tego typu usługi w zamian za pomoc w karierze. Narzuca się przypuszczenie, że „ofiary” Cosby’ego to właśnie tego typu osoby odkrywające dziś możliwość odegrania się za poniżenia, które wcześniej mniej lub bardziej ochoczo akceptowały.
Zresztą sama sprawa Andrei Constand, za którą Cosby został skazany, nie wygląda zbyt przekonująco. Zgodnie z własnym świadectwem odwiedziła komika w nocy, a on, nie, nie zmusił jej, ale „skłonił”, aby połknęła trzy niebieskie tabletki – popiła je winem – po których nie była w stanie mu się opierać. Na czym „skłonienie” owo polegało, nie dowiedzieliśmy się, ale chyba nie na tym, że przekonał ją do leczniczych właściwości owych środków. Można założyć, że wcześniej pozycja Cosby’ego paraliżowała potencjalne oskarżycielki i odwodziła je od wytaczania mu sprawy. Czy rzeczywiście wszystkie? USA to jednak ciągle jeszcze praworządna demokracja, a naruszenie nietykalności fizycznej traktowane jest tam bardzo poważnie. Dlaczego żadna z legionu „skrzywdzonych” nie podjęła wcześniej obrony swoich praw, a dziś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawia się ich coraz więcej? Aura, w której odbywał się proces Cosby’ego, przypomina nagonkę, jaką nakręcano wokół komunistycznych procesów. Zawsze znajdowała się wystarczająca liczba tych, którzy spontanicznie włączali się w akty potępienia i sekundowali oskarżycielom, domagając się jak najsroższych kar. We wszystkich epokach można było wyzwalać u ludzi tego typu zachowania. Do czego prowadzi akcja #MeToo, demonstruje sprawa Bretta Kavanaugha.
Kandydatura tego nominata prezydenta Trumpa do Sądu Najwyższego jest czasowo zablokowana, a być może zostanie utrącona, gdyż pewna dama przypomniała sobie, że sędzia dobierał się do niej… 36 lat wcześniej, kiedy ona miała lat 15, a on 17. Według relacji Christine Blasey Ford podczas prywatnego przyjęcia pijany Kavanaugh przewrócił ją na łóżko, zaczął obmacywać i usiłował rozbierać. I na tym sprawa się skończyła. Obwiniony zaprzecza, a – jak zwykle w takich sprawach – świadków nie ma. Przyjmijmy, że Ford mówi prawdę. Jakie konsekwencje mają wypływać z młodzieńczych wybryków? Czy nastoletni, w dodatku pijany chłopak, który na prywatce w sposób zbyt obcesowy usiłował nakłonić swoją rówieśnicę do stosunku, winien być na zawsze pozbawiony biernych praw wyborczych i odsunięty od ważniejszych funkcji w państwie? Wynika z tego, że spora część, jeśli nie większość, normalnych męskich osobników uzależniona jest od swoich szkolnych koleżanek, które po czterech dekadach mogą dojść do wniosku, że ich dawny kolega położył rękę na ich udzie jednak wbrew ich woli. Sprawa Kavanaugh jest ewidentna. Wynaleziono pretekst, żeby zablokować niewygodnego sędziego, zwłaszcza że jest on nominatem Trumpa. Myślę, że nie trzeba było szczególnie szukać, aby znaleźć chętną progresistkę, która gotowa była przypomnieć sobie wszystko, co trzeba, aby pokrzyżować plany demonicznej prawicy. Aż dziw, że Ford tak ograniczyła się w swoich rewelacjach. Mogłaby przecież stwierdzić, że Kavanaugh ją zgwałcił. Nie byłby w stanie udowodnić swojej niewinności, a najbardziej wpływowe ośrodki opiniotwórcze rozszarpałyby każdego, kto bezdusznie próbowałby się zastanawiać nad tego typu procedurą. Może jednak byłoby to już przesadą, a „molestowanie” to co innego. Który normalny chłopak nie robił tego w stosunku do rówieśniczek? Oto feministyczna utopia. Dowodzić trzeba niewinności, nie winy, a ponieważ jest to niemożliwe, o losach pomówionego rozstrzygać będzie organizowana przez dominujące ośrodki histeria. Żyjemy w czasach łagodniejszych, na stosach się już nie pali, ale można ponieść śmierć cywilną i trafić do więzienia. Zresztą, to dopiero początek.
Felieton Bronisława Wildsteina ukazał się w 41. numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/416533-feministyczne-polowanie-rozstrzygac-bedzie-histeria