Jeszcze osiem tygodni temu przewodniczący SPD Martin Schulz pisał na Twitterze: „Nie godzimy się na stworzenie Wielkiej Koalicji. Ten układ został odwołany przy urnach. Nie boimy się przyśpieszonych wyborów” oraz „nigdy nie wejdę do rządu kierowanego przez Angelę Merkel”. Następnie Schulz dokonał zwrotu o 180 stopni i zgodził się na podjęcie wstępnych rozmów ws. utworzenia Wielkiej Koalicji z CDU/CSU, zwanej potocznie „GroKo”.
Skłoniła go do tego frakcja Socjaldemokratów w Bundestagu, która obawia się dużych strat przy urnach w przypadku przyśpieszonych wyborów. Obecnie SPD ma tylko 21 proc. poparcia w sondażach, a wynik wyborczy mógłby wypaść o wiele gorzej. Towarzysze, którzy po długiej i wyczerpującej kampanii dostali się we wrześniu ur. do Bundestagu nie mają najmniejszej ochoty grać w loterię swoimi ciężko zdobytymi mandatami. Do podjęcia rozmów koalicyjnych z chadecją kanclerz Angeli Merkel skłoniły Schulza także jego własne polityczne ambicie. Nie jest tajemnicą, że po powrocie z Brukseli były szef Parlamentu Europejskiego marzył o rządowym stanowisku. Tymczasem w przypadku przyśpieszonych wyborów nie zostałby ponownie kandydatem na kanclerza. Jego popularność stale maleje i oscyluje obecnie wokół 30 proc., a to za mało by pokonać Merkel. Poza tym ostatnia kampania kosztowała SPD aż 24 miliony euro i partyjne kasy są puste.
Bycie szeregowym posłem? To nie w stylu Martina Schulza. Zanim został przewodniczącym europarlamentu był burmistrzem małej gminy Würselen, i niczego się tak nie boi jak politycznej anonimowości, w której pogrążył się wówczas przez dobre kilkanaście lat. Została mu więc tylko ucieczka do przodu, nie mniej ryzykowna. Jeśli Schulzowi nie uda się bowiem utworzyć Wielkiej Koalicji będzie to, jak sam powiedział „koniec jego politycznej kariery”. A może mu się nie udać. Wielkiej Koalicji nie chce bowiem większość partyjnej bazy SPD, a w szczególności jej lewicowe skrzydło. 28-stronnicowe wstępne porozumienie koalicyjne, uzgodnione między negocjatorami chadecji i socjaldemokratów 12 grudnia, w przyszłą niedzielę zostanie przedłożone działaczom SPD na nadzwyczajnym zjeździe w Bonn. Jeśli delegaci wyrażą zgodę, partie będą mogły przejść do kolejnej fazy rozmów o nowym rządzie i wypracować ostateczną umowę koalicyjną.
Tyle, że zgoda bazy SPD na tym etapie nie jest wcale pewna. Delegaci na regionalny zjazd SPD w Saksonii-Anhalt opowiedzieli się wczoraj przeciwko tworzeniu w Berlinie rządu z chadekami. Schulzowi pozostał więc zaledwie tydzień, by przekonać towarzyszy, że byle jaka umowa koalicyjna, pozbawiona wizji i ambicji, cementująca status quo, jest dobra dla SPD, a nie stanowi dalszy zalążek upadku niegdyś wielkiej partii ludowej. Nie będzie to łatwe, ale można wyjść z założenia, że Socjaldemokraci jakoś połkną tę żabę. Tak jak świętowali jako sukces zawarte we wstępnej umowie koalicyjnej przywrócenie parytetu pracodawców i pracowników w składkach na ubezpieczenie zdrowotne. Parytetu, który w 2005 roku sami zlikwidowali. Jak pisze Alan Posener w dzienniku „Die Welt” „w czasach nadwyżki budżetowej miliardami można uciszyć wewnętrzny niepokój i szerzące się wątpliwości”. W końcu w zanadrzu Wielkiej Koalicji są dobrze płatne stanowiska i finansowanie z budżetu. Może to przekonać towarzyszy do GroKo, w końcu zachwycili się także absurdalnym przemówieniem Schulza o „Stanach Zjednoczonych Europy”. Kto w coś takiego uwierzył, jest w stanie uwierzyć niemal we wszystko.
Cenę za kontynuację status quo (także personalną) zapłacą niemieccy obywatele, którzy według najnowszego sondażu Infratest Dimap dla „Welt am Sonntag” nie chcą Wielkiej Koalicji. 52 proc. ankietowanych oświadczyło, że taki Sojusz byłby „zły dla Niemiec”. Ale kogo to obchodzi? Na pewno nie Schulza i Merkel, którzy uznali we wstępnej umowie koalicyjnej, że „kryzys uchodźczy się skończył”, problemu masowej imigracji więc nie ma (nie przyjedzie więcej niż 220 tys. osób rocznie. Koniec, kropka. Bo tak!), problemów z obecnie przebywającymi w Niemczech uchodźcami też nie ma, w każdym razie w umowie koalicyjnej nie ma o tym ani słowa. Za to dowiadujemy się, że CDU/CSU i SPD są wspólnie gwarantami dobrobytu i stabilności w Niemczech, oraz, że zamierzają zwiększyć wpłaty do budżetu UE i planują stworzenie europejskiego funduszu walutowego, do którego trafiłyby środki z kieszeni niemieckich podatników. Ten fundusz „może zostać wpisany do unijnego prawa”, co oznacza, że Komisja Europejska będzie mogła rozdawać kredyty za zgodą PE, pomijając przy tym niemiecki Bundestag. Diabeł tkwi jak wiadomo w szczegółach, ale ten wpis potwierdza pogłoski pojawiające się w niemieckich mediach, że przy sporządzaniu umowy koalicyjnej był konsultowany szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Bądź jak bądź, biorąc pod uwagę, że obie partie w 2005 roku jednoczyły jeszcze 70 proc. wyborczych głosów, a dziś zaledwie 53 proc., należy się zastanowić, skąd ten demonstracyjny optymizm koalicyjnych partnerów i co w tej koalicji będzie „wielkie”?.
Jak podsumował trafnie Alan Posener w „Die Welt” „rozmowy sondażowe skończyły się 28- stronicową tabletką uspokajającą, która ma omamić ludzi, sugerując im, że w rwącym potoku obecnych czasów można prowadzić politykę taką, jak dotąd: bez ambicji”. Jedynym plusem nowej koalicji, jeśli powstanie, będzie więc wbudowana datą przydatności do spożycia. Partnerzy koalicyjni uzgodnili, że „w połowie kadencji dokonają bilansu wspólnych rządów”. Oznacza to, że era Merkel może się skończyć już za dwa lata. Przyśpieszonymi wyborami, których tak boją się CDU/CSU i SPD.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/376507-rzad-z-wbudowana-data-waznosci-niemcy-nie-chca-wielkiej-koalicji-ale-i-tak-ja-beda-mieli-pytanie-tylko-na-jak-dlugo