Piąta kolumna Ankary. Wewnątrzturecki spór przeniósł się na niemieckie ulice, a Berlin nie wie jak sobie z tym poradzić

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP/epa
Fot. PAP/epa

„To my jesteśmy Niemcami” – okrzyki wznoszone przez niemieckich Turków podczas manifestacji poparcia dla Reccepa Tayyipa Erdogana w minioną niedzielę zabrzmiały jak groźba. Ponad 30 tys. osób zebrało się w Kolonii– nie pod czarno-czerwono-złotą banderą, ale tureckimi flagami z półksiężycem.

Doszło do przepychanek z policją. Transmisji na żywo przemówienia tureckiego prezydenta zapobiegł w ostatniej chwili niemiecki Trybunał Konstytucyjny. W niemieckich mediach zapanowała konsternacja, po fali pogróżek skierowanych do tych Turków, którzy odważyli się wypowiadać krytycznie o Erdoganie. Jeden ekspert, żyjący od lat w Niemczech, błagał telewizję RTL, by nie wyświetlała programu z jego udziałem, bo boi się swoje życie. Tydzień wcześniej w Gelsenkirchen w Zagłębiu Ruhry spotkanie młodych zwolenników Fethullaha Gülena zostało zaatakowane przez Szarych Wilków, marzących o pantureckiej strefie od Bałkanów po Sinciang. Było słychać okrzyki „zdrajcy!” i „allahu akbar!” Policja musiała ochraniać uczestników spotkania.

Nie da się ukryć, że w Niemczech rośnie napięcie między tureckimi nacjonalistami z jednej, a sympatykami kurdyjskiej PKK i innymi przeciwnikami władz w Ankarze. Wewnątrzturecki spór przeniósł się na niemieckie ulice. A Berlin nie wie jak sobie z tym poradzić. Niemców przeraża przy tym nie tyle fakt, że w Kolonii wyszło 30 tys. Turków na ulicę, by poprzeć Erdogana, tylko to ilu nie wyszło na ulice, by bronić demokracji w Turcji oraz kraju, który ich przyjął i którego obywatelstwo posiadają. Bo to, że Niemcy skreślili Erdogana od chwili czystek po puczu z listy -parafrazując byłego kanclerza Gerharda Schrödera – „kryształowych demokratów” nie ulega kwestii.

Nie ulega też kwestii, że większość Niemców uważała, iż Turcy są dobrze zintegrowani ze społeczeństwem. Przebudzenie okazało się bolesne. Pojawił się strach przed „piątą kolumną” Ankary, łatwą do zmobilizowania i posiadającą spory potencjał destabilizacyjny. W Niemczech żyje ok. 1,5 mln Turków oraz kolejne 2 mln Niemców o pochodzeniu tureckim. W ubiegłorocznych wyborach do tureckiego parlamentu głosowało ok. 570 tys. z nich - 60 proc. poparło właśnie narodowo-islamską partię AKP Erdogana. Nie ma w tym nic dziwnego.

Większość tureckich gastarbeiterów w Niemczech pochodzi z Anatolii. Tak jak turecki prezydent. Jest on jednym z nich. Po wojskowym zamachu stanu w 1980 r. w Turcji coraz więcej mieszkańców regionów ubogiej Anatolii przeniosło się z wiosek do miast i stali się jako grupa społeczna przeciwwagą do zlaicyzowanych miejskich elit. Kiedyś zwolennicy laicyzacji patrzyli z góry na muzułmanki w chustach, którym co najwyżej wolno było sprzątać toalety w ich domach. To stanowczo zmieniło się za czasów Erdogana. Dlatego cieszy się on tak dużym poparciem, zarówno w Turcji jak i wśród tureckiej mniejszości w Niemczech.

To, że Erdogan jest w stanie wzniecać niepokoje w Niemczech jest przy tym winą wyłącznie Niemców. Turecki urząd ds. religii kontroluje ponad 800 meczetów w Niemczech, imamowie nie są szkoleni w Niemczech, tylko w Turcji. Płaci im tureckie państwo, czyli są de facto tureckimi urzędnikami na niemieckiej ziemi. Jest to osobliwe państwo w państwie, które wyrosło w samym sercu Niemiec wraz z kolejnymi minaretami i jest stale rozbudowywane. To imamowie Erdogana decydują czego uczą się tureckie dzieci na lekcjach religii w szkołach.

Fanatyczni zwolennicy AKP znajdują się także na najwyższych szczeblach politycznej drabiny. W niedzielę, tuż po demonstracji w Kolonii, pojawił się list zaniepokojonych członków chadecji w którym ostrzegają przed „przeciwnikami demokracji w partii”. Chodziło im o Betül Ulusoy, wojowniczkę na rzecz chust islamskich oraz członkinię młodzieżówki CDU, która po puczu publicznie domagała się linczu na przeciwnikach Erdogana. Problem dotyczy jednak nie tylko CDU. Organizator demonstracji w Kolonii to wieloletni członek SPD.

Obie partie przez lata starały się zdobyć muzułmanów jako członków. Chadecy celowali przy tym w konserwatywnych Turków, tych właśnie, którzy popierają AKP. Wierni tradycji tolerancji i utopii wielokulturowości nie domagali się przy tym od nich dowodów lojalności ani asymilacji. W ten sposób wyhodowali sobie potencjalnego, wewnętrznego wroga.

To jednak tylko jedna z odsłon tureckiego problemu Berlina. Drugim jest ciągły szantaż odkręcenia kurka z imigrantami, jeśli Ankara nie dostanie tego czego chce, czyli liberalizacji wizowej. Na członkostwo w Unii Turcy już dawno przestali liczyć i nie byłoby to zresztą w ich interesie. Na kwestii wiz da się jednak sporo ugrać, w końcu warunkiem dla ich zniesienia nie była wzorowa demokracja w Turcji tylko spełnienie umowy z UE. A z niej Erdogan się wywiązał. Jest to dla Berlina bardzo niekomfortowa sytuacja, bowiem jeśli wizy zostaną zniesione Niemcy może zalać fala Turków i Kurdów, a jeśli nie, to maleńka Grecja załamie się pod ciężarem napływu uchodźców. By pokazać, ze nie żartuje turecki prezydent już wycofał swoich żołnierzy z granicy z Grecją i w ciągu kilku dni liczba imigrantów napływających na greckie wyspy się potroiła. W odpowiedzi wicekanclerz Niemiec zagroził Turcji wycofaniem Bundeswehry z bazy NATO w Incirlik.

Ta osobliwa gra z szantaży i ultimatów nie może trwać jednak wiecznie. A Niemcy są pragmatyczni. Turków wewnątrz kraju się już nie pozbędą, więc znajda sposób na zaaranżowanie się z Ankarą. Czy to godząc się na zniesienie wiz, czy płacąc kolejne miliardy haraczu. Niemiecki przemysł zbrojeniowy, który jest świetnym barometrem nastrojów politycznych za Odrą, najwyraźniej nie martwi się o stan relacji z Turcją. Koncern Rheinmetall właśnie potwierdził swój udział w spółce, która ma budować czołgi i pojazdy opancerzone dla tamtejszej armii. Z jednej strony oburzenie i obrona demokracji, z drugiej „business as usual”.

Niemcy mają świadomość, że Erdogan dokonuje obecnie pewnego zwrotu geopolitycznego przy jednoczesnej konsolidacji swoich wpływów wewnętrznych. Z perspektywy Zachodu wygląda to brutalnie, ale Europa potrzebuje Turcji, a islam Erdogana – jak argumentuje się na Zachodzie - jest o wiele bardziej umiarkowany niż to, co można zobaczyć nieco dalej na Bliskim Wschodzie. Nie jest miło być przedmiotem szantażu, ale czasami alternatywa jest jeszcze gorsza.

Tekst ukazał się pierwotnie na łamach internetowego miesięcznika idei Nowa Konfederacja

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych