Zmienia się mądrość etapu – Sołżenicyn przestaje się podobać putninowcom….

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. wikimedia commons, kremlin.ru, lic. CC3.0
fot. wikimedia commons, kremlin.ru, lic. CC3.0

Powoli (bo mówimy o 2018 roku) zbliża się setna rocznica urodzin Aleksandra Sołżenicyna. Człowieka, który zdołał otworzyć oczy Zachodu na zbrodnie stalinizmu i, szerzej, bolszewizmu. Wyrzuconego z tego powodu ze swojego kraju (wrócił do Rosji dopiero w latach 90, po dwóch dekadach wygnania) laureata literackiego Nobla. Wielkiego pisarza i również wielkiego, choć kontrowersyjnego myśliciela, młodego oficera Armii Czerwonej w czasie II wojny, potem więźnia GUŁAGu.

Nic więc dziwnego, że w Rosji myśli się o świętowaniu tej rocznicy z wielkim rozmachem. I dyskutuje się, jaki rozmiar jej nadać i jak to zrobić najlepiej. W dyskusji tej postanowił wziąć udział również redaktor naczelny „Litieraturnoj Gaziety”, bardzo znanego, poświęconego sprawom kultury dziennika (swoją drogą – gdzie poza Rosją zachowało się dotąd coś takiego, jak codzienna gazeta o takim charakterze…?) Jurij Poliakow. I wziął, w sposób który wzburzył wielu Rosjan.

W opublikowanym w swoim dzienniku tekście wystąpił przeciw, jak się wyraził „sztucznemu szumowi” wokół tej rocznicy. I napisał:

Sołżenicyn nie tylko wyjechał z ZSRR (a Związek Radziecki, czy nam się to podoba czy nie, był w istocie jedną z politycznych wersji historycznej Rosji), ale tak naprawdę wzywał Amerykanów, by rozpoczęli przeciw ZSRR wojnę. Nikt nie proponuje wykreślenia Sołżenicyna z listy naszych wybitnych rodaków, ale tworzyć z niego postaci kultowej zdecydowanie nie należy. Żeby działacze kultury młodego pokolenia nie wyprowadzili z tego dla siebie błędnych wniosków. W przeciwnym razie władza będzie zawsze widzieć przed sobą potencjał dla kolejnego „błota”.

Wyjaśnijmy – „błoto” to aluzja do Bołotnoj Płoszczadi (Placu Błotnego) – miejsca, gdzie w 2011 roku odbyła się pierwsza masowa demonstracja przeciw sfałszowaniu wyborów do Dumy, dająca początek kilkumiesięcznej fali inteligenckich protestów pod hasłem „Rosja bez Putina”.

Wdowa po Sołżenicynie, a także wielu innych Rosjan, oburzyła się. Bo też Poliakow nie tylko wystąpił przeciw pisarzowi, ale pospolicie skłamał. Twórca „Archipelagu GUŁAG” nie „wyjechał” z kraju, tylko został z niego przymusowo wydalony. I oczywiście nigdy nie wzywał Amerykanów (z którymi, tak jaki i z całym zbyt jego zdaniem liberalnym Zachodem, zresztą wadził się okrutnie) do żadnej tam wojny przeciw Rosji. Natalia Sołżenicyna napisała, że Poliakow powtarza oszczerstwa, wymyślone w KGB w apogeum zimnej wojny. Odpowiadając na jej list otwarty, szef „Litetieraturnoj” całkowicie pominął niewygodną okoliczność, iż kłamał co do kluczowych faktów, i że to kłamstwo mu wytknięto. Natomiast podtrzymał w całej rozciągłości ogólne przesłanie swojego pierwotnego tekstu.

Jego (Sołżenicyna) zażarta nienawiść do radzieckiej formy naszej państwowości jest powszechnie znana, i tu raczej uwierzę KGB, którego mieszać z błotem w obecnej sytuacji geopolitycznej nie należy

— napisał. I

„Archipelagu GUŁAG” na liście lektur w rosyjskich szkołach nie powinno być, bo zawarte w tej książce „oceny bardzo złożonej epoki Lenina-Stalina są w poważnym stopniu sprzeczne z danymi historycznymi i zdrowym rozsądkiem.

A tak w ogóle  to „jednostronna wizja przeszłości prowadzi do nienawiści do własnego kraju i rodzi obywatelskie błoto” (znów aluzja do demonstracji sprzed prawie trzech lat). Zresztą, skoro stulecia urodzin znanych rosyjskich pisarzy, „nie kłócących się na cały świat z radziecką władzą” obchodzono skromnie, to dlaczego czynić inaczej w wypadku Sołżenicyna, który z tą władzą się tak strasznie spierał…?

A co jest w tym wszystkim ciekawe i pouczające? Bo przecież nie to, że takie urągające rozumowi i faktom banialuki wychodzą spod pióra Poliakowa – człowieka od zawsze kojarzonego z antydemokratycznymi sentymentami, poradziecką nostalgią i generalnie putinizmem?

Znaczącym novum – i dlatego warto napisać o całej sprawie – jest to, że teraz ofiarą świadomie głoszonych łgarstw i kampanii nienawiści, realizowanej przez kremlowskie pionki stał się właśnie Sołżenicyn. Czyli twórca, który walczył z bolszewizmem, ale któremu zarazem blisko było do rosyjskiego nacjonalizmu. Który w ostatnich latach życia odrzucił propozycję przyjęcia wysokiego odznaczenia od Borysa Jelcyna, a przyjął je od Władimira Putina. Który publicznie stwierdzał, że Władimira Władimirowicza ceni, bo ten „przejął kraj splądrowany i wytrącony całkowicie z równowagi”, więc „postanowił zrobić to, co było możliwe – a możliwa była powolna, stopniowa odbudowa”. I za to, że podjął „wysiłek przywrócenia w Rosji silnej władzy państwowej”. Pod koniec życia (umarł w 2008 roku) oskarżał NATO o agresywną ekspansję, skierowaną przeciw Rosji. A na kilka miesięcy przed śmiercią chwalił Putina za to, że „pod jego władzą naród zaczął przypominać sobie, co znaczy być Rosjaninem”. Zresztą, i Putin kilkakrotnie wspominał swoje spotkania z Sołżenicynem. Podobno dużo rozmawiali, podobno pisarz zrobił na prezydencie wielkie wrażenie, i mocno na niego wpłynął….

A teraz temu „naturalnemu i przekonanemu państwowcowi”, jak nazwał Putin twórcę „Archipelagu”, wytykają „zażartą nienawiść do radzieckiej formy naszej państwowości”…

Można by to wszystko skonkludować słowami, że skoro zmienił się etap, to zmieniła się też mądrość etapu. Ale można by też odwołać się do banalnego powiedzenia, że każda rewolucja pożera własne dzieci. Nawet, jeśli jest to rewolucja putinowska. I nawet, jeśli pożera je pośmiertnie.

Autor

Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych