Polak mistrzem świata – to zawsze robi wrażenie. A jeśli uświadomimy sobie do tego, że zdobycie mistrzostwa miało miejsce w konkurencji, w której Polacy dotąd raczej przeciętnie sobie radzili, możemy chyba mówić o przełomie i otwarciu nowych perspektyw dla dyscypliny sportu i nowych emocji dla polskich kibiców. Dzięki mistrzowi świata Oskarowi Kwiatkowskiemu i przy ogromnym udziale jego koleżanki z kadry Aleksandry Król - trzeciej zawodniczce globu, możemy już zaczynać na poważnie interesować się snowboardem, a zwłaszcza super widowiskowym slalomem gigantem równoległym, w którym Oskar i Ola się specjalizują.
wPolityce.pl: Nie ukrywajmy, że jeśli chodzi o dyscypliny zimowe, to w zjazdowych sportach alpejskich dotąd potęgą raczej nie byliśmy. Tymczasem zakończony niedawno sezon był fenomenalny w pańskim i Oli Król wykonaniu. Jak to się w ogóle stało? Jak to się zaczęło, że chłopak z kraju bez wielkich tradycji zjazdowych doszedł do takiego kunsztu w jeździe na snowboardzie, że został mistrzem świata?
Oskar Kwiatkowski: Zacząłem jeździć na snowboardzie jako pięciolatek (25 kwietnia Oskar będzie obchodził 27. urodziny – dop. red). Po prostu ciągnęło mnie do deski i męczyłem rodziców, żeby mi na tej desce pozwolili jeździć. Chociaż mieszkamy na Podhalu to akurat moi bliscy nie mieli takiego hobby, a ja po prostu chciałem na deskę. Miałem – jak to się mówi – takie ciśnienie na snowboard i od pierwszego razu, gdy przypiąłem go do butów, zakochałem się w tym sporcie. Choć oczywiście za pierwszym razem więcej leżałem niż jeździłem i mama do dziś wspomina to ze śmiechem. Takie były pierwsze lata, kiedy uczyłem się zupełnie samodzielnie, że wołałem do mamy, by zobaczyła jakich trików się nauczyłem i kiedy ona obracała głowę w moją stronę to przeważnie nie widziała już żadnego triku, tylko mnie leżącego na śniegu.
Młodzi chłopcy marzący o karierze sportowej zazwyczaj się na kimś wzorują. Mają jakiegoś idola, którego plakaty zdobią ich pokoje. A na kim w Polsce mógł wzorować się młody snowboardzista?
No właśnie nie miałem chyba takich idoli sportowych, bo w ogóle trudno było o znalezienie na przykład transmisji zawodów snowboardowych w telewizji. Oczywiście w mojej świadomości przewijało się nazwisko Jagny Marczułajtis, która zajęła czwarte miejsce na igrzyskach w 2002 roku, ale ja wówczas miałem 6 lat i gdy później coraz bardziej rozwijałem swoją pasję, to już nie bardzo miałem skąd czerpać wzorce. W telewizji nie puszczali snowboardu, czasem w internecie coś udało się znaleźć, więc na początku wiedziałem o zawodach tyle, że są tam takie trójkątne płachty, że ci snowboardziści jeżdżą slalom i to tyle. Ale mnie zamiast idoli to tego sportu ciągnęło co innego – sama radość z jego uprawiania. Uwielbiałem to uczucie jazdy na jednej krawędzi, z dużą prędkością, z mocnym wychyleniem ciała na stoku – te doznania mnie napędzały tak mocno, że w zasadzie chyba nie potrzebowałem innych bodźców, takich jak plakaty na ścianie.
A kiedy zaczęło się robić poważnie? Kiedy z młodzieńczej, czy nawet dziecięcej pasji snowboard przerodził się w szansę na poważną karierę?
Po ukończeniu jeszcze sześcioletniej wówczas podstawówki chciałem się wybrać do sportowego gimnazjum. Ale za pierwszym razem… nie dostałem się tam. Nie zbyt dobrze poszły mi testy sprawnościowe, bo wówczas nie byłem jakoś ogólnie bardzo sprawny fizycznie. Ale zapamiętano mnie tam jako chłopaka, który chce po prostu jeździć na desce i zimą, kiedy w szkole zwolniło się miejsce, dostałem szansę i zostałem przyjęty. Trener sobie po prostu przypomniał, że był taki chłopak w czasie pierwszej rekrutacji, który miał straszne ciśnienie żeby na tej desce jeździć i zadzwonił do mojego taty czy dalej jestem zainteresowany. A ponieważ oczywiście byłem to pamiętam, że niedługo później wystawili mnie do moich pierwszych zawodów w życiu, to był Puchar Polski w Jurgowie. Zająłem tam oczywiście ostatnie miejsce, bo to były moje pierwsze zawody z tyczkami slalomowymi w ogóle w życiu, ale zakochałem się w tym sporcie jeszcze bardziej. W szkole sportowej trenerzy zadbali bym dostał lepszy, choć używany po starszych zawodnikach, sprzęt i tak szkoliłem się na nim i piąłem się w górę. Pierwszy znaczący wyniki osiągnąłem podczas igrzysk młodzieży w Rumunii, skąd przywiozłem srebrny medal.
Jednak wciąż nie wiemy, czy to był już ten moment, w którym wiedział Pan, że pasja, ulubione doznania związane z jazdą na jednej krawędzi doprowadzą Pana na ścieżkę profesjonalnej kariery zawodniczej?
W moim przypadku wiele rzeczy wynikało jakoś tak naturalnie jedna z drugiej. I kiedy trafiłem do szkoły sportowej i zacząłem coraz bardziej i mocniej angażować się w snowboard, notować coraz lepsze wyniki, to już wiedziałem, że gdy skończę liceum chcę nadal jeździć na desce ale już jako reprezentant kadry narodowej. Na początku oczywiście większych perspektyw nie dostrzegałem. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie zarobię na życie jeżdżąc na desce, to będę musiał po prostu iść do pracy fizycznej, póki nie zdobędę wyższego wykształcenia. Ale miałem też z tyłu głowy zawsze, że chcą związać swoją przyszłość z treningiem, wychowaniem fizycznym, skończyć AWF i przede wszystkim trenować, trenować, trenować… Natomiast w czasach szkolnych dorabiałem już czasem jako ochroniarz czy coś tam remontowałem. Nie oczekiwałem wiele, chciałem by po prostu starczało mi na godne życie, a jeśli udałoby się to osiągnąć uprawiając swój ukochany sport, to byłoby spełnienie marzeń. Ale to jest tak, że nadal najwięcej szczęście daje mi po prostu jazda, zwykły trening. Mam sportowe cele, mam ambicje i marzenia, jedno – dotyczące mistrzostw świata już spełniłem, a gdzieś tam z tyłu głowy marzę o medalu igrzysk olimpijskich, ale najwięcej satysfakcji i radości daje mi wciąż sama jazda.
To bardzo inspirujące, że chociaż na pierwszych swoich próbach ze snowboardem więcej Pan leżał po upadkach niż jeździł, że nie dostał się Pan za pierwszym razem do sportowego gimnazjum, że na pierwszych zawodach był Pan ostatni, to jednak wszedł Pan na szczyt w tej dyscyplinie sportu. Mimo wspomnianych krótkotrwałych niepowodzeń musiał Pan chyba mieć „to coś”, że jednak trenerzy dostrzegli w Panu wielki talent.
Faktycznie, musieli coś we mnie chyba jednak zobaczyć, jakiś wrodzony talent pewnie też trzeba mieć, nie wszystko da się wyćwiczyć. Trenerzy widzieli we mnie potencjał, bo na przykład wystawiali mnie jako „przed zjazdowca” w trakcie zawodów pod patronatem FIS (Międzynarodowa Federacja Narciarska i Snowboardowa – dop. red.), a ja nawet nie byłem jeszcze wówczas w wieku, kiedy mógłbym uzyskać licencję FIS. Zabierali mnie też na zawody w Alpy, bo chociaż nie mogłem jeszcze startować to chcieli bym się obył z tym klimatem dużej sportowej imprezy, bym miał okazję zjechać po trasie zawodów jako „przed zjeżdżacz”. Jeśli to robiono, to dowodzi też, że trenerzy szybko rozpoznali we mnie zawodnika rokującego na przyszłość.
To postępowanie trenerów dowodzi, że chociaż dotąd nie mieliśmy wielkich sukcesów w snowboardzie, to mamy w Polsce ludzi, którzy znają się na szkoleniu.
W moim przypadku ogromną rolę odegrali trenerzy ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem - bracia Michał i Marcin Sitarzowie. Mam dla nich i ich pracy ogromny szacunek. Uważam, że to głównie dzięki nim wyrosłem na profesjonalnego snowboardzistę, to oni dali mi szansę. W rodzinie nie mieliśmy takich możliwości finansowych, by inwestować w sprzęt czy wyjazdy zagraniczne, a oni wspierali, organizowali i starali się robić wszystko, by jak najmniej obciążać finansowo moich rodziców rozwojem mojej kariery. Michał i Marcin dalej pracują w SMS Zakopane, dalej szkolą, a są to naprawdę najlepsi fachowcy w swojej dziedzinie. Szkolą zresztą nie tylko zawodników, ale wiem też, że kadra szkoleniowa także się rozrasta i są coraz młodsi instruktorzy. Naprawdę mamy najlepszych fachowców.
No to teraz chciałbym nieco prowokacyjnie zapytać, na co Pan chciałbym ponarzekać? No bo często bywa tak, że po spektakularnym sukcesie polskiego sportowca, zwłaszcza w mniej popularnej dyscyplinie zaraz słyszymy, że brak bazy treningowej, że nie ma warunków, że może teraz państwo powinno dosypać pieniążków, itd., itp. Proszę, może więc Pan teraz jako świeżo upieczony mistrz świata wygłosić listę swoich żalów i pretensji…
Faktycznie mamy sezon w Polsce nieco krótszy niż np. w krajach alpejskich, ale ogólnie nie mam zwyczaju narzekać i staram się wyciągać maksymalnie dużo w ramach tych możliwości jakie mam do dyspozycji. Poza tym naprawdę w Polsce mamy znakomitą bazę treningową dla młodych adeptów snowboardu, mamy świetne ośrodki, mamy znakomitych trenerów. Wiadomo, że najlepsze warunki mamy na Podhalu, ale gdy ktoś ma talent, jak np. pochodzący z Łodzi Michał Nowaczyk, to zawsze znajdzie drogę do najlepszych miejsc. Michał już się przeprowadził na Podhale, bo ożenił się z góralką – snowboardzistką Weroniką, ale przecież zaczynał jako łodzianin.
To budujące, że nie wykorzystuje Pan okazji do narzekania, a wręcz przeciwnie. Zresztą polscy snowboardziści znajdują się w strukturach Polskiego Związku Narciarskiego, którego prezes Adam Małysz, podpisał długoterminową i zabezpieczającą potrzeby Związku umowę sponsorską z Orlenem. Czy dla Waszej kadry to duże wsparcie? Jak drogie jest uprawianie snowboardu na tym najwyższym poziomie?
To rzeczywiście nie jest tani sport, choć chyba jednak tańszy niż narciarstwo, ale koszty także u nas generują oczywiście wyjazdy na zawody no i sprzęt. Podczas jednego sezonu zimowego zużywam średnio sześć desek. Wszystko zależy oczywiście od stanu stoków, na których rywalizujemy. Wiadomo, że jeśli pod śniegiem znajdują się kamienie czy nawierzchnia jest po prostu gorzej przygotowana to deska zużywa się szybciej. Partnerstwo Orlenu to dla nas spokojna głowa i możliwość pełnego skupienia na treningu i zawodach.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych medali, dzięki którym nie tylko osiągnie Pan sportowe cele i spełni marzenia, ale też przyczyni się do dalszej popularyzacji snowboardu w Polsce.
Rozmawiał Bartosz Życiński
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/643037-kwiatkowski-zakochalem-sie-w-jezdzie-na-jednej-krawedzi