Kto by pomyślał, że w sezonie zimowym polscy skoczkowie narciarscy będą rywalizowali o uwagę kibiców z piłkarzami rozgrywającymi mistrzostwa świata? Ale spokojnie Panowie! Mundial kończy się już 18 grudnia i aż do wiosny to wasza dyscyplina sportu będzie znów najchętniej oglądana w polskich domach. W czasie rozgrywanego na przełomie roku Konkursu Czterech Skoczni czy zaplanowanych na połowę stycznia zawodów w Zakopanem mundial będzie już tylko wspomnieniem
Historia polskich skoków narciarskich ostatnich lat to rzadki przykład tak umiejętnego i efektywnego wykorzystania talentu jednego człowieka do rozwoju i budowy potęgi całej dyscypliny sportu. 6 stycznia 2001 r. Adam Małysz wygrał Turniej Czterech Skoczni, a Polska dosłownie oszalała. Oszalała na punkcie skromnego wąsatego skoczka z Wisły i dyscypliny, której przecież zdecydowanie bliżej do tzw. sportów ekstremalnych, a o której masowym uprawianiu nie może być mowy, chociażby z powodu braku skoczni narciarskich w rejonach nizinnych. Wybuchła Małyszomania, która latem nieco przycichała, by wracać z coraz większą mocą w sezonach zimowych wraz z kolejnymi sukcesami naszego orła. Już wówczas jednak radość z kolejnych medali i pucharów Małysza mąciła nieco refleksja, że polski mistrz nie ma na skoczni wsparcia kolegów z reprezentacji. Gdy takie kraje jak Austria, Niemcy czy Norwegia nie mogły pochwalić się liderem na miarę wiślanina, to mogły jednak z powodzeniem rywalizować w konkursach drużynowych, w których Małysz i jego słabsi koledzy z kadry nie mieli najmniejszych szans. Niejeden kibic już wówczas zastanawiał się co to będzie, gdy Małysz pewnego dnia skończy karierę. Szybko okazało się, że były to troski zbędne, bo popularność dyscypliny wykreowana przez Adama Małysza przełożyła się na przypływ wielu młodych talentów do klubów i ośrodków szkolenia.
Znaleźli następców mistrza
Polski Związek Narciarski postanowił maksymalnie wykorzystać zjawisko Małyszomanii i zrobił to perfekcyjnie. Trzy złote medale olimpijskie Kamila Stocha, mistrzostwo świata polskiej drużyny i brązowy medal olimpijski, mistrzostwo świata Piotra Żyły, mistrzostwo świata Dawida Kubackiego, istny grad medali srebrnych i brązowych, zarówno indywidualnych, jak i drużynowych w zawodach najwyższej rangi, a do tego worek tytułów i medali w zawodach juniorskich – świadczą o tym, że polskie orły „wskoczyły” do ścisłej światowej elity. Od dawna nie musimy polegać na formie jednego zawodnika, bo jeśli Stoch będzie miał gorszy dzień, to równie dobrze może wygrać Kubacki, jeśli z kolei on zepsuje skok, to humory poprawi nam Piotrek Żyła. Mamy drużynę, mamy mistrzów, mamy uzasadnione oczekiwania, nie bójmy się o sobie myśleć, że staliśmy się w tym sporcie potęgą.
Skoki narciarskie to jednak bardzo wymagająca dyscyplina, w której o wyniku decydują detale trudno uchwytne dla telewizyjnego kibica. Niełatwo zrozumieć dlaczego będący w doskonałej formie zawodnik psuje jakiś skok, a na drugi dzień wygrywa zawody z gigantyczną przewagą punktową nad rywalami. To dlatego też skoki są wiecznym wyścigiem między ekipami, które starają się szachować nawzajem elementami kombinezonów, opracowywaniem nowych wiązań czy butów, zmienianiem metod treningowych. Kto wciąż nie próbuje być w skokach lepszy, kto stoi w miejscu, ten się cofa i w efekcie przegrywa. Dobrze wiedzą o tym w Polskim Związku Narciarskim, dlatego nasi skoczkowie dosyć często w ostatnich latach musieli przyzwyczajać się do pracy z nowym szkoleniowcem. Nagle praca opiekuna reprezentacji Polski w skokach narciarskich stała się jedną z najbardziej gorących i najtrudniejszych do utrzymania posad. Gdy tylko nasi skoczkowie przestają zdobywać medale i tytuły trener może drżeć o posadę.
Jeden medal to za mało
Sezon zimowy 2021–2022 był pierwszym od lat tak słabym w wykonaniu polskich skoczków. Na osłodę dostaliśmy jedynie brązowy medal olimpijski Piotra Żyły wywalczony na igrzyskach w Pekinie. W pierwszej dziesiątce klasyfikacji końcowej PŚ nie było żadnego Polaka, żaden też nie wygrał przez cały sezon ani jednego konkursu. I może 25 czy 30 lat temu byśmy rozpamiętywali ten medal olimpijski jako ogromny sukces, ale to już nie te czasy, nie te oczekiwania i ambicje. Czeski trener Michal Doležal musiał pożegnać się z posadą, mimo iż lista sukcesów osiągniętych pod jego wodzą przez Polaków we wcześniejszych latach wystawia mu dobre referencje.
Nowym trenerem reprezentacji Polski został Austriak Thomas Thurnbichler. Z pozoru wybór Polskiego Związku Narciarskiego wydaje się bardzo odważny. Nowy trener to dopiero 33-latek, co oznacza, że jest młodszy od Stocha czy Żyły. Thurnbichler nie ma za sobą imponującej kariery skoczka, którą szybko zakończył i skupił się na doskonaleniu umiejętności trenerskich. Wcześniej pracował w kadrze Austrii, odpowiadając m.in. za wynajdywanie i szkolenie młodych talentów. I patrząc na liczbę młodych, nowych zawodników austriackich, którzy w ostatnich sezonach wdzierali się do światowej czołówki, widać, że swoją pracę wykonywał perfekcyjnie.
Polskich kibiców, przyzwyczajonych zwłaszcza do dostojnej twarzy Apoloniusza Tajnera, który dawał znak Małyszowi do rozpoczęcia rozbiegu chorągiewką, na początku mogła nieco zaskakiwać młoda, chłopięca twarz Austriaka, przykuwająca dodatkowo uwagę okazałymi „tunelami” w uszach. Młody trener szybko jednak dowiódł, że choć lubi eksperymentować z własnym wyglądem, to w swoim fachu nie żartuje. Pod jego wodzą Polacy po prostu zmiażdżyli rywali w letnim cyklu Grand Prix, które po raz czwarty w karierze wygrał Dawid Kubacki, trzecie miejsce zajął Kamil Stoch, czwarte Paweł Wąsek, a czołową dziesiątkę zamykał Jakub Wolny. Polska drużyna wygrała także klasyfikację zespołową i to mimo mniejszej liczby startów od reszty stawki.
Prawdziwy sprawdzian warsztatu Thurnbichlera przyjdzie jednak zimą, w czasie której głodni sukcesów polscy kibice nie będą zbyt cierpliwi. Pierwsze dwa konkursy rozegrane w Wiśle miały nietypową formułę – zawodnicy rozpędzali się w lodowych rynnach, ale lądowali na igelicie z powodu braku śniegu. Sam rozbieg, tzw. czucie skoczni odbywało się jednak w warunkach zimowych i skończyło się dla nowego trenera i polskiej ekipy w sposób spektakularny. Obydwa konkursy wygrał Kubacki, a sam Thurnbichler ustanowił nowy rekord polskiej reprezentacji, gdyż w pierwszym konkursie prowadzeni przez niego zawodnicy uzyskali łącznie aż 199 punktów do klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Z uwagi na wspomniany piłkarski mundial na kolejne konkursy PŚ kibice musieli czekać aż trzy tygodnie. Tym razem karawana skoczków udała się na dwa konkursy pod koło podbiegunowe do fińskiej Ruki, gdzie Polacy – choć nie wygrali – to potwierdzili, że w tym sezonie wracają do walki o czołowe lokaty w konkurach PŚ. W pierwszym konkursiePiotr Żyła zajął trzecie miejsce, a Dawid Kubacki czwarte, w niedzielę Żyła był piąty, a Kubacki szósty i tym samym utrzymał pozycję lidera w klasyfikacji generalnej. Następne konkursy odbędą się w dniach 9–11 grudnia w niemieckim Titisee-Neustadt, a my odliczamy już dni do 14 i 15 stycznia 2023 r., gdy będziemy emocjonować się rywalizacją na Wielkiej Krokwi w Zakopanem.
Orzeł niesie orły
Widać wyraźnie, że w polskich skoczków, po słabszym poprzednim sezonie, wstąpił nowy duch. Na ich kombinezonach pojawił się też nowy sponsor – po fuzji Orlenu z Lotosem to właśnie logo przedstawiające polskiego orła niesie naszych zawodników na skoczni. W tym miejscu warto wspomnieć także o niezwykle zasłużonym i efektywnym, ale wciąż kluczowym dla naszej przyszłości Narodowym Programie Rozwoju Skoków Narciarskich i Kombinacji Norweskiej „Szukamy Następców Mistrza”, który zmienił swojego sponsora tytularnego. Po fuzji Lotosu i Orlenu znany cykl zawodów dla dzieci i młodzieży Lotos Cup nazywa się teraz Orlen Cup. Jako jeden z pierwszych z dumą poinformował o tym fakcie powołany w czerwcu na stanowisko prezesa Polskiego Związku Narciarskiego Adam Małysz.
Materiał powstał przy współpracy z PKN ORLEN (tu dajemy logo ORLEN)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/624928-skoki-narciarskie-nowy-sezon-trener-prezes-sponsor