Władysław Kozakiewicz jest dziś wdzięczny Rosjanom, którzy 40 lat temu gwizdali na niego podczas olimpijskiego konkursu w Moskwie. „Tak mnie wkurzyli, że pobiłem rekord świata i zdobyłem złoty medal” - zaznaczył tyczkarz, który stał się legendą za sprawą prowokacyjnego gestu.
Buntownik od małego
Kozakiewicz urodził się 8 grudnia 1953 roku w leżącej 45 km od Wilna wsi Soleczniki Małe, gdzie w grudniu 2019 roku oddano do użytku halę kultury i sportu jego imienia. Rodzina Kozakiewiczów przyjechała do Polski jako repatrianci w 1957 roku.
Kiedy prosił ojca o trąbkę, dostał akordeon, by przygrywać jemu i jego kolegom do alkoholowych biesiad. Plan się nie powiódł, bo młodzian się zbuntował. Później także często nie chciał tańczyć, jak mu grano.
Kiedyś w filmie „Człowiek z blizną” Al Pacino wypowiedział kwestię, która zapadła mi w pamięć: „Nikt nie będzie mi mówił, jak mam żyć! Bo nikt za mnie nie umrze”. Nieustannie słyszałem: „zrób to, zrób tamto”. Ciągle ktoś próbował za mnie decydować, co będzie dla mnie lepsze
— wspomniał sportowiec przy okazji wydania jego autobiografii pt. „Nie mówcie mi, jak mam żyć”.
Choć przed igrzyskami na zgrupowaniu we Włoszech Kozakiewicz zmagał się kontuzją mięśni brzucha, która sprawiała mu ogromny ból podczas treningów, to na moskiewskich Łużnikach tyczki wynosiły go wysoko, pozwalały nabrać pewności siebie i na wielu spojrzeć z góry, ale też powodowały bolesne upadki. Również dosłowne, bowiem pod mistrzem olimpijskim złamało się ich aż 27.
Skok „przeciw publice”
30 lipca 1980 roku w czasie olimpijskiego finału konkursu tyczkarzy skakał „przeciw publice”. Sympatyzujące z reprezentantem ZSRR Konstatinem Wołkowem trybuny podczas prób Kozakiewicza, Tadeusza Ślusarskiego czy Francuzów zwyczajnie hałasowały. Kozakiewicz postanowił pokazać, co o tym myśli. Po pokonaniu wysokości 5,75 m wrogo nastawionym kibicom „pokazał wała”, a ten gest od tamtej chwili nierozerwalnie łączy się z jego nazwiskiem. Rodacy pamiętają o nim do dziś, a określenie weszło na stałe do języka polskiego i jest wykorzystywane w rozmaitych sytuacjach.
„Polityka pod oknami Kremla”
40 lat temu „gest Kozakiewicza” w transmisji telewizyjnej widział cały świat, ale w relacjach z poślizgiem dla krajów socjalistycznych ten fragment wycinano, a ambasador ZSRR w PRL domagał się odebrania Polakowi medalu oraz dożywotniej dyskwalifikacji. Gdy po latach, pytany przez dziennikarza „Rzeczpospolitej”, czy zdawał sobie sprawę, że „robił politykę pod oknami Kremla” i że został legendą, odpowiedział, że dotarło to do niego następnego dnia.
Sygnał dostałem dzień po zawodach. Marian Renke, szef sportu, przewodniczący GKKFiS i prezes PKOl, mówi mi tak: „Władek, są kłopoty. Za mocno się dopytują. Za mocno grożą. Ambasador Aristow dzwonił do KC. Oni żądają odebrania ci medalu, dyskwalifikacji dożywotniej za obrazę narodu radzieckiego. Ja im tłumaczę, że Polacy okazują w ten sposób wielką radość, ale chyba mi nie wierzą”. Myślę - jest afera
— relacjonował.
Później jednak ówczesny pierwszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek przyjechał do wioski olimpijskiej, gratulował mu medalu, ściskał dłoń, więc trochę się uspokoił.
On się, powiedzmy, nie cieszył, że pokazałem Ruskim wała, ale jego „goryl” już tak. Ścisnął mi rękę jak w imadle, aż mną zatelepało. Jak Gierek odjechał zacząłem się bać, że mi jednak ten medal zabiorą, bo oni tam robili, co chcieli. Wszystkich oszukiwali. Mogli i ze mną zrobić, co chcieli. Oszukiwali w rzucie oszczepem, w trójskoku, w skoku w dal. Myśmy skakali pod koniec olimpiady. Prasa na świecie pisała o skandalach, więc MKOl wyznaczył obserwatorów. U nas był Adrian Paulen. Do stojaków nie można było podchodzić. Tylko sędzia wiedział, ile tam jest na poprzeczce. Tego baliśmy się. Ja, Tadek Ślusarski, Francuzi. Tylko Wołkow nie musiał się bać
— przyznał.
Sportowy sukces
Przy wielu okazjach bohater podkreśla, że jest jednak wdzięczny Rosjanom za ich niesportowe zachowanie, bo gdyby nie ono, być może nie byłoby sportowego sukcesu.
Wychodzi Francuz - gwizdy, wychodzi Polak - gwizdy, które narastały w rytmie rozbiegu, że adrenalina mi podskoczyła. Ta adrenalina, te gwizdy, ta wściekłość, wszystko się we mnie wymieszało. Skakałem jak w transie. W sumie publiczność mi pomogła. Dziękuję Rosjanom, którzy wówczas gwizdali, bo dołożyli mi z osiem centymetrów. Taki byłem wkurzony, że pobiłem rekord świata - 5,78 i zdobyłem złoty medal. A jak przeskoczyłem te 5,75, to mi się ręka tak jakoś sama zgięła w łokciu…
— dodał.
Mały, ale hardy chłopiec
Zanim został wielkim mistrzem i słynnym człowiekiem był małym, ale hardym chłopcem taszczącym za sobą tyczki.
Długie na pięć metrów, nieporęczne. Wyglądałem z nimi tak pociesznie, jak bohaterowie etiudy Romana Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą”. Ale nie samym sportem przecież żyłem. Zdecydowałem się wydobyć z głębszej części serca coś więcej niż tylko trening-zawody-trening-zawody
— wspomniał.
Zmęczenie treningiem opisywał jako… przyjemność:
Wykończony ćwiczeniami wchodziłem do pokoju, padałem na łóżko i mówiłem: „Jezu, jakie to piękne!”.
Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu dwukrotnie wystąpił w igrzyskach olimpijskich. Poza Moskwą, w 1976 roku w Montrealu kontuzja spowodowała, że uplasował się na odległym 11. miejscu.
W karierze osiem razy ustanowił rekord Polski, windując go od 5,32 w 1973 roku do 5,78 w 1980. W halowych mistrzostwach Europy dwukrotnie wywalczył zloty medal i tyle samo razy brązowy. Na otwartym stadionie w ME w 1974 roku był drugi.
Startował także w 10-boju, jego rekord życiowy w tej konkurencji ustanowiony 18 września 1977 roku w Lille wynosi 7863 pkt.
W 1985 roku wyjechał na stałe do Niemiec. Po otrzymaniu obywatelstwa niemieckiego kilkakrotnie wystąpił w mityngach w barwach tego kraju. W 1986 dwukrotnie poprawił rekord RFN. Po zakończeniu kariery pracował jako trener i nauczyciel.
W latach 1998–2002 był radnym Rady Miasta Gdyni, później bez powodzenia startował w wyborach do Sejmu, Senatu czy Parlamentu Europejskiego.
Odznaczony m.in. złotym i srebrnym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Chociaż życie pokazywało mi wała o wiele więcej razy niż ja jemu, to i tak uważam, że wszystko ułożyło się fantastycznie
— podsumował Kozakiewicz.
„Każdy marzy o takim dniu”
„Każdy marzy o takim dniu” - przyznał w wywiadzie dla PAP Władysław Kozakiewicz, który 30 lipca 1980 roku w Moskwie poprawiając rekord świata został mistrzem olimpijskim w skoku o tyczce. „Nieśmiertelność” zyskał jednak prowokacyjnym gestem wobec wrogo nastawionej publiczności.
Polska Agencja Prasowa: Jak wyglądał dzień i noc poprzedzające 30 lipca 1980 roku, kiedy przeszedł pan do historii nie tylko polskiego sportu?
Władysław Kozakiewicz: Dzień wcześniej był eliminacje, które przeszedłem pomyślnie. Pierwszy etap za mną - byłem w finale i mogłem całą uwagę skoncentrować na przygotowaniu planu, jak pokonać wszystkich rywali i stanąć na najwyższym stopniu podium na Łużnikach. Nie mogłem zasnąć, bo w głowie kłębiły się rozmaite myśli. Czy jestem rzeczywiście tak dobry, jak sądzę? Czy się uda? A co będzie, gdy się nie uda? Gdzieś około pierwszej w nocy do pokoju wszedł Jacek Wszoła. Po cichutku zapalił światło. Powiedziałem mu, by się nie krępował, bo i tak nie śpię. I tak przegadaliśmy do trzeciej. Wreszcie zasnąłem i mogłem przez cztery godziny o niczym nie myśleć. O godz. 11 wyjechaliśmy na stadion. Byłem strasznie zdenerwowany. Jeszcze wcześniej polscy dziennikarze poinformowali mnie, że w totku żaden z nich nie postawił na mój medal. No cóż, pomyślałem, iż może to lepiej, bo jak mi nie wyjdzie, to zawiodę tylko siebie.
Później jednak skradł pan show…
Pięciokrotnie poprawiałem rekord olimpijski, dwukrotnie rekord kraju i wreszcie rekord świata. Jestem chyba jedynym tyczkarzem, a może w ogóle lekkoatletą, który dokonał takiego wyczynu w trakcie jednego konkursu. No i ten „dodatek” w postacie słynnego już „gestu Kozakiewicza” po tym, jak byłem wygwizdywany przez kilkudziesięciotysięczną publiczność zgromadzoną na Łużnikach. Chyba żadnego innego mistrza olimpijskiego nie spotkało coś takiego…
Pana życiowy konkurs trwał aż cztery godziny. Dziennikarze i eksperci określili go później, nie tylko z racji długości, jako jedno z najwspanialszych wydarzeń w historii igrzysk olimpijskich. Czy chociaż przez chwilę pojawiła się wtedy na stadionie myśl, że może pan nie wygrać?
Udawało mi się wszystko, więc miałem trochę czasu, aby przyglądać się skokom rywali. Otuchy dodawała mi też obecność w finale mistrza olimpijskiego z Montrealu Tadeusza Ślusarskiego oraz młodego Mariusza Klimczyka. Stawkę uzupełniali: rekordzista świata Francuz Philippe Houvion, jego rodacy Jean-Michel Bellot i Thierry Vigneron oraz reprezentant gospodarzy Konstantin Wołkow. Kiedy wyrównałem rekord globu Houviona na 5,77 m, pomyślałem sobie, że fanie byłoby być samodzielnym rekordzistą. Chcesz, masz - można by powiedzieć po latach. Ale wtedy czekałem grzecznie na ławeczce, a przeciwnicy palili skoki. Choć np. widziałem też, jak pragnący zostać mistrzem olimpijskim przed własnymi kibicami Wołkow oddał dobry skok i gdyby inaczej ułożył się na tyczce, to miałby szansę powalczyć ze mną o prymat w konkursie.
Złoto olimpijskie okraszone rekordem świata - to marzenie każdego sportowca
Rzeczywiście. Na pewno niewielu tyczkarzy może pochwalić się takim osiągnięciem, zresztą w ogóle zdarza się to niezbyt często, bo w igrzyskach najbardziej liczą się medale, a nie wyniki. A mi ten konkurs wyszedł idealnie - miałem tylko jedną zrzutkę na wysokości 5,78, którą pokonałem w drugiej próbie.
A te nasilające się wraz z każdym metrem rozbiegu gwizdy?
Dziś pół żartem, pół serio mogę tylko powiedzieć: po co im to było… Powinni zdawać sobie sprawę, że mają do czynienia z prawdziwym „Kozakiem”, którego nie jest łatwo złamać. Mało kto pamięta, ale w roku olimpijskim już w maju w Mediolanie ustanowiłem pierwszy rekord globu skacząc 5,72 m. Później go co prawda straciłem, ale nie wypadłem sroce spod ogona, trzeba było się ze mną liczyć.
Pański rekord z Moskwy przetrwał niespełna rok, a niedługo pojawił się na tyczkarskiej scenie słynny Siergiej Bubka… Dziś prymat w tej widowiskowej konkurencji dzierży zaledwie 19-letni Szwed Armand Duplantis, który zimą tego roku skoczył aż 6,18. To kres jego możliwości? Gdzie widzi pan granicę nieosiągalną dla tyczkarzy?
Podam taki przykład - ja skakałem wzwyż 2,10 m, a Francuz Renaud Lavillenie, którego osiągnięcie w lutym w Toruniu poprawił Duplantis, startując w dziesięcioboju uzyskał zaledwie 1,70. W latach 80. ubiegłego wieku wszyscy skakali prawie równo. Aż przyszedł Bubka, który popisywał się skokami ponad 10 cm wyższymi i do dziś z wynikiem 6,14 pozostaje rekordzistą świata na otwartym stadionie. Chcę przez to powiedzieć, że każdy z zawodników dysponuje przypisaną mu przez naturę sylwetką, wagą czy też skocznością. Wszystkie te cechy można oczywiście poprawić poprzez trening, ale trudno jednoznacznie ocenić, do czego to wystarczy.
Ewolucję przeszedł też chyba sprzęt, choć z pozoru tyczki są takie same…
Sprzęt zmienił się niesamowicie. Bubka, będąc przed laty u mnie w domu, wziął do ręki tyczkę, na której startowałem i powiedział zdziwiony: „Jezus Maria, Władek, jak mogłeś skakać na tym słupie telegraficznym”. Przemysł sportowy dostarcza współczesnym zawodnikom tyczki z „kosmicznych” materiałów, które są bardziej sprężyste i łatwiej się wyginają, a do tego mają większą siłę wyrzucania. Gdyby dzisiejsi tyczkarze, z Duplantisem na czele, startowali na naszym sprzęcie osiągaliby wyniki na poziomie… 5,20 m.
Co obecnie, 40 lat po historycznym wyczynie w Moskwie, porabia Władysław Kozakiewicz?
Jestem na zasłużonej emeryturze i delektuję się życiem. Mieszkam z moją małżonką Anną w liczącym prawie 15 tysięcy miasteczku w pobliżu Hanoweru. W Niemczech mieszkamy od 1985 roku, choć nie miałem w planie wyjeżdżać na stałe. Jednak sytuacja po moim słynnym geście z Moskwy i to, co się po tym wokół mnie działo, sprawiło, że moje życie bardzo się skomplikowało. Chciałem tam tylko trochę to wszystko przeczekać, ale okazało się, że do tej pory jestem w Niemczech. Najpierw jeszcze startowałem, później, przez prawie 20 lat, byłem nauczycielem sportu w gimnazjum. Trochę trenowałem. To wszystko złożyło się na prawie 40 lat pracy.
Mimo różnych zawirowań chyba może pan być zadowolony z życia…
Wszystko się jakoś ładnie ułożyło. Mam cudowną rodzinę, od początku tę samą żonę Annę, którą niezmiennie bardzo kocham. Mamy dwie wspaniałe córki Katarzynę i Małgorzatę, które kochają nas, a my ich. Jestem szczęśliwym dziadkiem, a powodów do niesamowitej radości dostarczają też dwie córki Katarzyny. Cóż mi więcej trzeba…? Oj, zapomniałbym, że mamy jeszcze dwóch domowników: teriera i mopsa. Cóż to jest za niesamowita przyjaźń….
wkt/PAP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/511422-zloto-rekord-i-pamietny-gest-40-lecie-sukcesu-kozakiewicza