Wtorkowy ćwierćfinał piłkarskiej Ligi Europy pomiędzy dwiema madryckimi drużynami, Atletico i Realem, zakończył się bezbramkowym remisem. Jeśli w piłkarskim meczu brakuje goli, to mogłoby się wydawać, że było nudno. Ale o derbach Madrytu można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że z boiska wiało nudą. Pojedynek był znakomity. Emocji było co niemiara, i tych czysto piłkarskich, i tych, które granice sportu przekraczają. Chyba, że myślimy o sportach walki…
Drużyna Atletico Madryt to od czasu gdy trenerem jest Diego Simeone najbardziej agresywnie grający zespół na świecie. Argentyński szkoleniowiec jeszcze jako piłkarz słynął z tego, że techniczną wirtuozerię zastępował nieustępliwością, zaangażowaniem i gdy trzeba było brutalną grą. Prowadzone przez niego Atletico jest lustrzanym odbiciem boiskowej filozofii Simeone. Gdy nie da się ograć rywala piłkarskimi metodami – trzeba sięgać po inne: kopnąć popchnąć, uderzyć łokciem. Trener do swojej koncepcji dopasował skład, bo niemal każdy z jego piłkarzy potrafi być na murawie chuliganem. A największym z nich jest w tym sezonie pozyskany z Bayernu Monachium Chorwat Mario Mandzukic. W jego przypadku słowo „napastnik” odnosi się nie tylko do pozycji, którą zajmuje na boisku…
We wtorek Mandzukic miał naprzeciwko siebie dwóch rywali, którzy grają wprawdzie w zespole, gdzie finezji i technicznych umiejętności jest znacznie więcej, ale gdy trzeba – w ruch idą łokcie i nie tylko. Ci dwaj gracze Realu, którzy wzięli na siebie rolę neutralizowania chorwackiego boiskowego chuligana to Sergio Ramos i Dani Carvajal. Obaj przyjęli warunki postawione przez Mandzukicia i grali na jego zasadach: jeśli zamiast piłki ma być MMA to bardzo proszę! W zasadzie każdy z wymienionej trójki mógł zostać spokojnie wyrzucony z boiska z czerwoną kartką. A zwłaszcza Carvajal, który – na co wskazuje ze sporym prawdopodobieństwem telewizyjny zapis – najpewniej ugryzł Mandzukicia w rękę. Ale pewności nie ma. Zresztą Carvajal napisał na portalu społecznościowym, że nikogo nie gryzł i gryźć nie miał zamiaru, a Mandzukic do sprawy na razie nie wraca. Ale wydaje się, że problem jest.
Jak do tej pory najsłynniejszym gryzoniem wśród piłkarzy jest oczywiście Luis Suarez, który jest absolutnym recydywistą jeśli idzie o kąsanie rywali: ma za sobą aż trzy dyskwalifikacje za zatopienie zębów w ciele rywala. Jego ofiarami byli Otman Bakkal, Branislav Ivanovic i Giorgio Chiellini – ten ostatni wybryk kosztował Urugwajczyka absencję w zeszłorocznych mistrzostwach świata. Suarez wprowadził na piłkarskie salony nową jakość. Gdy rywal prowokował, kopał, szarpał za koszulkę – urugwajski napastnik w odpowiedzi gryzł. Spotkała go za to surowa kara, ale nie brakowało osób, które twierdziły, że skrobnięcie przeciwnika zębami nie jest w niczym gorsze od brutalnego kopnięcia, które może skończyć się poważną kontuzją, czy będącego szczytem chamstwa oplucia przeciwnika.
Od zeszłorocznej afery z zębami Suareza w roli głównej minęło sporo czasu i wydaje się, że coraz więcej osób zaczęło oswajać się z myślą, że ugryzienie rywala może być sposobem na jego – w zależności od sytuacji – neutralizację lub sprowokowanie. Takich dożyliśmy w piłce nożnej czasów, że coś co kiedyś oburzało, dzisiaj przyjmowane jest za rzecz w miarę normalną, choć z duchem gry niezgodną. Tak jest na przykład z ciągnięciem przeciwnika za koszulkę, czy nawet uderzeniem łokciem w walce o piłkę w powietrzu. Na nikim nie robi to specjalnego wrażenia. Kto wie, czy za ćwierć wieku kibice nie będą w ten sposób patrzeć na zatopione w ramieniu piłkarza przeciwnej drużyny zęby. Kiedyś synonimem boiskowego zaangażowania było określenie „gryzł trawę”, być może w niedalekiej przyszłości zastąpi je określenie „gryzł rywala”. Skoro brutalizuje się każda inna sfera ludzkiej aktywności – na czele z polityką – to dlaczego ze sportem miałoby być inaczej?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/240967-powiedzenie-gryzl-trawe-to-juz-przeszlosc-dzisiaj-gryzie-sie-rywala