Równo dwa tygodnie temu niektóre środowiska prawicowe zapoznały się - i zaczęły komentować - tekst doktora Marcina Kędzierskiego, który na stronie Klubu Jagiellońskiego, opublikował tekst - jak twierdzę: kapitulancki.
CAŁOŚĆ MOŻNA PRZECZYTAĆ NA STRONIE KLUBU JAGIELLOŃSKIEGO:
Przemija bowiem postać tego świata. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium
Konserwatyzm nie ma szans?
Tekst jest zresztą bardzo potrzebny, już choćby przez to, że wywołał dyskusję na temat strategii zmagań cywilizacyjnych między tradycyjnym ładem społecznym a rewolucją obyczajową, które, niczym w średniowiecznej alegorii, są spersonifikowane pod dwoma postaciami: ruchu LGBT z jednej strony i Instytutu Ordo Iuris z drugiej. Sam autor tekstu tak streścił tezy swojego wywodu:
Społeczne rozmontowanie pierwotnego znaczenia miłości wysadza w powietrze świat, jakim chcieliby go widzieć chrześcijanie. Jako społeczeństwo nie myślimy już po katolicku. Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym. Nawet osoby uznające się za wierzące i praktykujące nie funkcjonują już często w ramach katolickiego imaginarium. [Nowatorsko o LGBT - red.:] „Love is love” to koniec końców piekło na ziemi. To świat bez miłości, bo jeśli może nią być wszystko, to tak naprawdę nie jest nią nic.
W skrócie można odpowiedzieć następująco:
Wielu konserwatystów sądzi, że lewacki postęp jest nie do powstrzymania. Są w błędzie
Prawica nie powinna bać się bezkompromisowości, bo tylko twarde postawy zwyciężają
Jeśli powstrzymamy rozwój LGBT w Polsce przez dłuższy czas, to ideologia się sama rozpadnie
Z tezami, uzasadnianymi opisem rzeczywistości polityczno-medialnej w naszym kraju, trudno się nie zgodzić. Strywializowanie czegoś tak świętego jak miłość i sprowadzenie do parad z gołymi tyłkami to zaiste „piekło na ziemi” i faktycznie nawet katolicy tracą instrumenty walki z napływającą tęczowo-liberalną falą. Trudno już mówić „zabijanie dzieci nienarodzonych”, skoro słowo „aborcja” weszło do medycyny i to pierwsze hasło brzmi jak religijne credo, a nie opis czynności. Wkracza w nasz świat język narzucony przez ideologów i nie ma co tu liczyć na zwycięstwo, bo przecież nie będziemy z resztą świata spierali się o tłumaczenie konserwatywnych określeń literalnie, skoro oni ujmują to jednym słowem. Zresztą to tylko przykład, rzecz w tym, że owe „rozmontowywanie pierwotnego znaczenia miłości” wlewa się do naszego domu drzwiami, oknami, wywietrznikami i przez szpary w dachu, można zamknąć pierwsze, uszczelnić drugie, ale kulturowe wzorce są zaangażowane w rewolucję obyczajową gdy prawicowe dzieła spod znaku „Zerwanego kłosa”, filmu o bł. Karolinie Kózkównie, w reżyserii związanego z Radiem Maryja Witolda Ludwiga to porywanie się ze złamaną wykałaczką przeciw karabinom.
I choć opis rzeczywistości, autorstwa Kędzierskiego, jest przekonujący, to wnioski odwrotnie - oburzają raczej. Były prezes Klubu Jagiellońskiego stwierdza między wierszami, że konserwatyzm nie ma szans się obronić, pozostaje tylko wycofywać się w jako takim porządku, chronić rodzinę, dom, bliskich, ale na publicznej płaszczyźnie trzeba się liczyć z nieuchronnością klęski. Rzeczywiście, sprawny i skuteczny instrument obrony tradycyjnych wartości, jakim jest prawnicze środowisko Ordo Iuris, jest nieustannie torpedowany i obśmiewany, a gdy Newsweek przedstawił na okładce zakapturzonych inkwizytorów podpisanych właśnie jako Instytut Ordo Iuris, do mainstreamu weszło przekonanie o jakichś watykańskich siepaczach, budujących nad Wisłą państwo wyznaniowe. Wielu z konserwatystów wybiera jedną z dwóch dróg opisanych przez Kędzierskiego:
Widząc nieskuteczność także tej prawno-instytucjonalnej strategii, część przedstawicieli środowisk katolickich poddała się i uciekła w prywatne życie „monastyczne” (dom na prowincji, rodzina wielodzietna, formacja w małej wspólnocie, edukacja domowa itd.), a część postanowiła wybrać ścieżkę radykalizacji przekazu. Skoro i tak miano ich za fundamentalistów, to lepiej w tym fundamentalizmie być wiarygodnym. Zwłaszcza że, jak pokazuje rzeczywistość ostatnich lat, wiarygodność jest w polityce cenną walutą.
Radykalizacja nie taka straszna
I oto w obronie „ścieżki radykalizacji przekazu” warto wystąpić, bo została ona przedstawiona jako smutna alternatywa. Tymczasem zamieniając słówko „radykalizacja” (źle brzmi w mainstreamie) na, na przykład, „bezkompromisowość”, można już wskazać narzędzia, które się w takiej formule sprawdziły. I tak oto w 1996 roku podobne oskarżenia padały we właśnie wtedy powstałej telewizji informacyjnej Fox News, która weszła na tę samą „ścieżkę radykalizacji przekazu”, a dziś jest jedną z największych telewizji informacyjnych świata, zaś osiem z dziesięciu najchętniej oglądanych amerykańskich wieczornych komentarzy, należy właśnie do tej stacji. Politycy z tej ścieżki mają w swoich biografiach spektakularne sukcesy, zwycięstwa nad o wiele silniejszym lewicowym establischmentem - dość wspomnieć Ronalda Reagana, Donalda Trumpa, a w Polsce - sami wiecie kogo. Podobnie w 1960 roku, gdy brazylijski teolog i historyk, Plinio Corrêa de Oliveira, zakładał swoją katolicką katolicką organizację „Tradycja, Rodzina i Własność”, mało kto wierzył, że zyska ona wpływ na życie publiczne, a dziś ma swoje ekspozytury w 30 krajach, w tym w Polsce, wydając niepowtarzalne publikacje, organizując debaty i gromadząc katolików, którzy nie są ani zimni, ani letni - ale gorący właśnie.
Co więcej, historia obrońców tradycyjnego ładu społecznego pokazuje, że to kurs do centrum, do konformizmu, topi szeregi konserwatystów. Nie pomogły Kościołowi gry na gitarkach podczas Mszy świętych, ani tańce, ani radosne śpiewy, a liberalni księża za często porzucają koloratki i występują potem przeciwko Kościołowi (choć lepsze to, niż występować przeciwko Kościołowi w koloratce).
Kiedy więc istniało to solidne katolickie imaginarium?
-
Gdy prymas Wyszyński prowadził Kościół przez morze czerwone, jednocześnie był i ruch księży patriotów, i teologia wyzwolenia, i katolewica, wreszcie różnego rodzaju pramichnikoidy, które przejmowały dialog z Kościołem prowadząc wielu katolików-antykomunistów na manowce.
-
W II RP moc katolickiego imaginarium jeszcze trudniej sobie wyobrazić. Rozkwit masonerii, ateizmu, antyklerykalnych ruchów i publicystyki, okultystyczne zabawy w stylu wywoływania duchów za pomocą przyrządów, które można było kupić lub samemu zrobić, zaglądały nawet pod strzechy! Na czele kraju stał rozwodnik, który co prawda Matkę Bożą Ostrobramską kochał, ale z duchownymi to rozmawiał raczej tylko przy negocjacji z hierarchami o państwowe sprawy.
-
Sięgamy jeszcze dalej? Może XVIII wiek, wiek nieprawdopodobnych ateistycznych szarlatanów, wolterian, niewierzących biskupów katolickich, znowu - masonerii, przy Kościele zepchniętym do roli prowadzenia szkółek parafialnych i zabiegów o klasztorne i diecezjalne latyfundia. Prof. Richard Butterwick, badacz tamtych dziejów, kryzys owego, przyjmijmy tę nazwę, „katolickiego imaginarium” uważa za tak wielki, że w swojej tysiącstronicowej pracy o Sejmie Wielkim twierdzi, że Rzeczpospolita o włos nie zdecydowała się na schizmę wobec Rzymu!
-
Gdzież więc to imaginarium, które się nie rozpadało? W XVII wieku, okresie kontrreformacji, czasów triumfalnego pochodu jezuickiego? Przecież w tym samym czasie polska elita zniknęła z mapy zachodnich dyskusji teologicznych, a na Litwie można było jeszcze znaleźć ludzi ochrzczonych co prawda, ale nadal wierzących w gusła i pogańskie duchy, pomagające i przeszkadzające w różnych chwilach życia codziennego.
Słowem: z tym rozpadem katolickiego imaginarium nie jest więc może tak źle, nie jest ono zjawiskiem aż tak nowym i aż tak katastroficznym, jak to się wydaje nam - którzy żyjemy dziś i nie uderzają w nas dramatyczne manowce poprzednich dekad i wieków. Przychodzi kryzys, sieje spustoszenie, ale potem powraca - w większym lub mniejszym stopniu - tradycyjny ład społeczny, często uszczuplony, ale daleki od postulowanego przez aktywistów szaleństwa. Lewica 1968 roku nie pobudowała skłotów od Los Angeles do Frankfurtu, ale zasiadła w strukturach biurokracji. Komunizm władał 1/3 świata, a dziś przeważnie hula tam bieda i zepsucie o nieznanej wcześniej skali. Rewolucja francuska ścinała głowy, a potem jej twórcy stali się staroświeckimi hrabiami i baronami.
Tak może być i tym razem. Z każdą dekadą LGBTowski świat się powiększa, ale przeżywa coraz większy wewnętrzny kryzys. Frakcje tęczowych zaczynają się zwalczać jak trockiści ze stalinistami, inżynieria społeczna przynosi dramat i nieszczęście wielu naiwnych, którzy najpierw zmienili płeć, opuścili rodziny, a potem pozostali z używkami, samotnością i swoimi grubymi makijażami.
Po prostu zanim dostaną się do nas ze swoim gender, ze swoim gueer i Bóg wie z czym jeszcze, zanim panowie ze sztucznymi biustami i każący się nazywać żeńskimi imionami będą nauczać dzieci o seksie, po prostu ten cały wariacki ruch może się rozpaść, rozsadzi go od środka, jak rozsadziło komunizm, rewolucję 1968 roku i wiele innych. To jedna z możliwości - czekać, bronić się, aż ideologia zje samą siebie. Ale przecież wynik żadnej walki nie jest przesądzony, w odsiecz może przyjść sto innych zjawisk, o których teraz nie wiemy. Oczywiście nie zdążą one z pomocą, jeśli wywiesimy białą flagę.
OBEJRZYJ ROZMOWĘ Z AUTOREM:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/514455-wielu-na-prawicy-uwierzylo-ze-postep-jest-nieuchronny