Jest dość cicho po naszych doniesieniach o kolejnym potwierdzeniu obecności materiałów wybuchowych na miejscu katastrofy z 2010 r. Jakoś nie rozpętano szyderczej wrzawy, jak po poprzednich dowodach. Dlaczego? Jesteśmy w tej sprawie spóźnieni o wiele lat, ale właśnie przekonujemy się, że warto było poświęcić dużo czasu na zorganizowanie międzynarodowej pomocy w prokuratorskim śledztwie. Spływają bowiem ekspertyzy, których nikt poważny nie podważy. I tak to postępowanie powinno być prowadzone od samego początku.
Laboratorium karabinierów w Rzymie jest drugim poważnym zagranicznym ośrodkiem naukowym, który stwierdził, że w próbkach pobranych z wraku TU-154M znajdowały się materiały wybuchowe. Przed dwoma laty takie same wyniki uzyskali specjaliści z Kent w Anglii. Jeśli dołożyć do tego badania przeprowadzone w 2013 r. w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Policji (skandalicznie zmanipulowanie) oraz wstępne wyniki na miejscu katastrofy w 2012 r. uzyskane za pomocą podręcznych spektrometrów, mamy już czwarte w głównym śledztwie prokuratorskim potwierdzenie, że substancje wybuchowe tam były.
Co zrobią z tą wiedzą śledczy? To, co zaplanowali – zwrócą się do ekspertów (znów z zagranicy) o interpretację tych wyników, by do końca wyjaśnić, czy eksplozja samolotu mogła być przyczyną naszej narodowej tragedii.
A jeśli odpowiedź na to pytanie będzie twierdząca? Czy oznacza to zerwanie stosunków z Rosją, a może nawet wojnę, jak od lat straszą niektórzy? A może tylko – i aż! - pociąganie sprawców do odpowiedzialności przed międzynarodowymi instytucjami? Jest Strasburg, jest Haga, jest jeszcze trochę możliwości, których istnienia polski rząd ma świadomość i liczy się z sięgnięciem po nie.
Przypomnę, że Królestwo Niderlandów w ub.r. oficjalnie złożyło skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w związku z zestrzeleniem przez Rosjan nad Ukrainą Boeinga 777 z blisko 300 pasażerami na pokładzie, w większości Holendrów.
Jeśli mielibyśmy skłonić naszych sojuszników z NATO do pomocy w tej sprawie, musimy dysponować obiektywnymi dowodami, niemożliwymi do podważenia przez moskiewską propagandę i jej rezonatory po naszej stronie Bugu. Do roku 2015 torpedowano takie plany, po 2015 r. Zachód obawiał się wikłania w polską politykę i tłumaczył naszym oficjelom, że skoro poprzedni rząd zamknął sprawę i przez lata nie chciał żadnej pomocy, to teraz nie ma już procedur do uruchomienia obrony polskiego interesu przed Rosją).
I właśnie takie dowody zdobywamy. Nikt w Waszyngtonie, Berlinie, Brukseli czy Paryżu nie będzie deprecjonował wyników prac laboratoriów w Kent i Rzymie, bo naraziłby się na śmieszność. Jeśli do tego dołożymy niemałą grupę wybitnych badaczy katastrof lotniczych z USA (m.in. z FBI, NTSB, ale także naukowców z najlepszej amerykańskich uczelni technicznej, czyli TAMU), którzy współpracują z polską prokuraturą, otrzymamy obraz szeroko zakrojonego, w pełni profesjonalnego postępowania, którego wyniki muszą być uznane przez cywilizowaną społeczność międzynarodową.
Można tylko żałować, że rząd Donalda Tuska i prokuratura nadzorowana przez Andrzeja Seremeta tak usilnie chciały wykluczyć udział osób trzecich w katastrofie smoleńskiej.
Dziś ludzie odpowiedzialni za lata manipulacji boją się może nawet bardziej niż ci w Moskwie. Tam – wiadomo, postsowiecka dyktatura, która nawet lubi, gdy świat dostrzega, że jest zdolna do wszystkiego. Tu – cywilizowani demokraci, dla których zdrada interesów własnego państwa i niechęć do wyjaśnienia okoliczności dekapitacji narodowej elity oznacza polityczną śmierć, wieczną hańbę i zapisanie się czarnymi zgłoskami na kartach historii. O to toczy się ich gra.
Przekręt w CLKP
Teoretycznie hipotezę wybuchu założyła również prokuratura wojskowa, która prowadziła postępowanie w latach 2010-2016. Ale tylko teoretycznie. Bo wszystko, co robiono w tym śledztwie, miało na celu m.in. podważenie takiej ewentualności. Dużą cegiełkę do zdemaskowania tej strategii dołożyło dwoje niezależnych naukowców z Polskiej Akademii Nauk (śp. prof. Krystyna Kamieńska-Trela i prof. Sławomir Szymański), którzy w kilku prywatnych opiniach składanych w prokuraturze przez pełnomocnika części rodzin mec. Piotra Pszczółkowskiego dowodziło, że mamy do czynienia z gwałtem na nauce w najważniejszym śledztwie toczącym się w Polsce.
Dlaczego ten wątek sprzed lat jest tak ważny? Bo gdyby nie zaprzepaszczenie badań w CLKP, dziś bylibyśmy w zupełnie innym miejscu wyjaśniania sprawy, a może nawet żmudne analizy w zachodnich laboratoriach nie byłyby konieczne.
Przypomnę, jak do tego doszło. Biegli z CLKP założyli, że każdą z 732 próbek poddadzą badaniom czterema metodami chromatograficznymi. Dopiero wtedy, gdy w każdej z nich uzyskany zostanie pozytywny wynik, będzie można stwierdzić, że w danej próbce znajdował się materiał wybuchowy. To metodologia niestosowana nigdzie na świecie. Dziwili się jej i profesorowie z PAN i włoscy chemicy, z którymi rozmawialiśmy o tym w Rzymie w 2017 r. Wyglądało na to, że ktoś chce za wszelką cenę wykluczyć hipotezę o wybuchu.
Pojawiły się na to dowody. Najpierw prof. Kamieńska-Trela i prof. Szymański przeanalizowali chromatogramy (wykresy z badań próbek) i doszli do wniosku, że w ponad 100 próbkach są ewidentne wskazania na obecność RDX (heksogenu). CLKP uznało jednak, że to nie materiał wybuchowy, a inne substancje – ftalany. Problem polegał jednak na tym, że eksperci z PAN skontaktowali się z producentem urządzenia, które miało to wykryć, a ten kategorycznie stwierdził, że jego produkt… nie wykrywa ftalanów! Prokuraturze wojskowej to nie przeszkodziło, przyjęła opinię CLKP jako bezbłędną.
Podkreślmy: wymazy, w których znaleziono (ale inaczej je opisano) ślady RDX, pobrano z foteli tupolewa. I właśnie na owych fotelach ślady substancji wybuchowych po latach potwierdziły laboratoria w Kent i w Rzymie.
Ale to nie koniec. Wróćmy do czterech metod zastosowanych przez CLKP. W 2015 r. brałem udział w wykładzie, jaki mgr inż. Łukasz Matyjasek i dr Wojciech Pawłowski (chemicy z CLKP, którzy badali próbki smoleńskie) wygłaszali dla słuchaczy Studium Podyplomowego w Centrum Nauk Biologiczno-Chemicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Prezentowano nań skuteczność różnych metod chromatograficznych do wykrywania materiałów wybuchowych, w tym te stosowane w analizach próbek ze Smoleńska. Pokazano m.in. film z kontrolowanego wybuchu metalowej płytki zdetonowanej przy użyciu pobudzacza heksogenowo-trotylowego, z której natychmiast po eksperymencie pobrano próbki do badań.
Tak konkludował pan Matyjasek:
Proszę zobaczyć, jaki elegancki wynik. Bardzo ładny pik od heksogenu. Żadnych istotnych zanieczyszczeń.
Wykres przedstawiał wskazany przez detektor TEA (pierwsza z czterech zastosowanych przez CLKP metod w śledztwie) wyraźny sygnał od RDX. I dodał:
Co ciekawe, wynik analizy takiej próbki przy takim stopniu zatężenia, techniką GC/MS dał wynik negatywny. Więc ta próba nam pokazuje, że pomimo, iż technika GC/TEA nie jest jakaś strasznie bardziej czuła niż GC/MS, to czasem nawet ten jeden rząd wielkości może mieć znaczenie i decydować o tym, czy wynik analizy będzie negatywny czy pozytywny.
A zatem jedna metoda zbadania świeżo pobranej próbki z miejsca, w którym przed momentem wybuchł heksogen, wskazuje obecność tej substancji, inna – nie! Jak więc jest możliwe, że mając taką wiedzę o różnicach między tymi technikami badawczymi biegli z CLKP założyli, że dopiero wykrycie śladów materiałów wybuchowych każdą z czterech metod pozwoli na stwierdzenie znalezienia np. heksogenu? Dlaczego o różnicach w czułości metod jasno mówili na uniwersyteckim wykładzie, a ukrywali to przed prokuratorami?
Podmiot: Polska
Opisałem ten skandal w „Sieci”. Do dziś „ekspertów” z CLKP nie spotkały żadne konsekwencje, a ich przełożeni, którzy autoryzowali bzdury wysyłane śledczym, zasłużyli sobie na rozwój karier, nawet po zmianie władzy.
Ponawiam dziś pytanie do prokuratury: dlaczego nie ściga odpowiedzialnych za ten przekręt i utrudnianie śledztwa? Dowodów jest aż nadto.
Nie można jednocześnie kwitować wyników badań potwierdzających mataczenie w tak ważnej sprawie oraz przymykać oczu na grzechy winowajców tych machlojek. Czy chodzi o uwikłanie w jakieś relacje środowiskowe? O nową sieć zależności, w której znaleźli się ludzie z dziś rządzącego obozu oraz dawni biegli i ich przełożeni?
Pisząc o Smoleńsku od 11 lat podkreślam, że państwo polskie musi zadbać o swoją podmiotowość. A to oznacza pełne i być może dla wielu bolesne wyjaśnienie tragedii. Nie ma znaczenia, kto rządzi, kto jakie błędy popełnił (jeśli to tylko błędy), kto straci stanowisko w wyniku odkrytych nieprawidłowości, kto być może usłyszy zarzuty.
Trwa niesłychanie ważna i potwornie trudna walka o pozycję naszego kraju. Pierwsze pół dekady toczyliśmy ją mając drużynę zdominowaną przez sabotażystów. Oni bardzo chcieliby wrócić do władzy również z tego powodu – by zamknąć śledztwo, unieważnić ogromny dorobek ostatnich pięciu lat i znów rozpostrzeć parasol ochronny nad niedawnymi marzycielami o ocieplaniu stosunków z Rosją.
Wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej wciąż jest jednym z najważniejszych obowiązków polskich. To obowiązek wobec Polski i 96 Ofiar tej tragedii.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/smolensk/546257-trotyl-w-smolensku-czyli-kto-czego-i-dlaczego-sie-boi