Zorganizowane przez Emmanuela Macrona spotkanie w Paryżu, które miało być forum rozmowy na temat gotowości wysłania przez państwa europejskie sił stabilizacyjnych na Ukrainę, zakończyło się fiaskiem.
Uczestnicy nie byli w stanie uzgodnić nawet komunikatu końcowego, a kanclerz Scholz uznając, że tego rodzaju konsultacje są „całkowicie przedwczesne” i „wysoce niestosowne” opuścił nawet przed czasem zgromadzenie wymawiając się uroczystościami rodzinnymi w Berlinie. To, że rozmowy na temat wojskowych gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy i ewentualnego wysłania kontyngentu wojskowego są dla niemieckiego polityka „przedwczesne” jest rzeczą aż nazbyt oczywistą. Scholz prowadził kampanię wyborczą swojej formacji przedstawiając się jako „kanclerz pokoju”, ale w jego wydaniu tego rodzaju postawa miała być efektem nie angażowania się w wojnę na Ukrainie, unikaniem wysłania broni w rodzaju rakiet Taurus czy blokowaniem ewentualnych inicjatyw innych państw aby zacząć polityczny proces przyjmowania Kijowa do NATO. Na tydzień przed wyborami parlamentarnymi negocjacje w sprawie niemieckiego kontyngentu wojskowego, który miałby udać się na Ukrainę, niewykluczone, że walczyć bo takiego scenariusza nie można przecież wykluczyć, nic dziwnego, iż wydają się „niestosowne”. Ich rozpoczęcie mogłoby Scholza kosztować kilka punktów procentowych w wyborczej klasyfikacji a to jest znacznie ważniejsze niż system bezpieczeństwa europejskiego.
Keir Starmer, premier Wielkiej Brytanii dzień przed paryskim spotkaniem opublikował w dzienniku The Telegraph artykuł w którym deklarował gotowość wysłania na Ukrainę kontyngentu wojskowego, choć unikał określenia o jakich siłach mówimy. Londyn zaproponował też swoje pośrednictwo w ewentualnych rozmowach z Waszyngtonem, co oznacza, że gotowość wysłania wojska Brytyjczycy traktują w kategoriach narzędzia budowy specjalnych relacji z administracją Trumpa. Emmanuel Macron jeszcze w maju 2024 roku deklarował gotowość wysłania wojsk francuskich na Ukrainę w ramach międzynarodowego kontyngentu pokojowego i jak do tej pory nie wycofał się z tego stanowiska. Francuska konstytucja daje mu swobodę podjęcia decyzji, nawet bez konieczności zatwierdzenia tego rodzaju misji przez parlament bo art. 35 konstytucji mówi jedynie o obowiązku poinformowania Zgromadzenia Narodowego o realizacji takiej misji i jej celach. Dopiero kiedy przekracza ona 4 miesiące rząd może złożyć wniosek o jej przedłużenie, choć nie należy tego rozumieć, iż parlament ma możliwość zablokowania realizacji misji czy wycofania się z niej wbrew stanowisku Prezydenta. Hiszpania, jak informuje dziennik El Pais zajął stanowisko zbliżone do Scholza mówiąc, że „jest jeszcze przedwcześnie” debatować nad wysłaniem sił wojskowych na Ukrainę i należy najpierw przedyskutować warunki pokojowe. Podobnie wyczekujące stanowisko zajęła premier włoskiego rządu.
W najciekawszy sposób wypowiadał się premier Tusk. Z jednej strony, jeszcze przed wylotem do Paryża informował, że „nie dopuści” aby zaplanowane spotkanie przekształciło się w mityng sił dążących do zerwania ze Stanami Zjednoczonymi, choć, jak dodawał ma świadomość, że relacje atlantyckie wchodzą w swą nową fazę. Ta zdystansowana deklaracja może być interpretowana w kategoriach gotowości przyłączenia się do większości i zajęcie wyczekującej postawy, wykluczającej gotowość do radykalnych kroków w jakąkolwiek stronę. Tusk podobnie jak Scholz i Sanchez mówił też, że jest zbyt wcześnie aby składac ostateczne deklaracje, Polska zachowuje w sprawie wysłanie naszego wojska na Ukrainę rezerwę i zwrócił zarazem uwagę, że bez naszego zaangażowania żaden kontyngent europejski nie będzie mógł udać się na wschód bo my „załatwiamy” całą logistykę i wsparcie, kluczowe dla powodzenia jakiejkolwiek misji wojskowej. To zwrócenie uwagi na kwestię naszego ewentualnego „podwójnego” zaangażowania jest korzystnym z punktu widzenia interesów Polski posunięciem, bo nie możemy w efekcie naszych decyzji ponosić podwójnych ciężarów a przynajmniej nasi sojusznicy winni mieć tego świadomość, bo otwiera nam to drogę aby domagać się rekompensaty. Wstrzemięźliwość Tuska jest też zrozumiała w związku z trwającą w Polsce kampanią przed wyborami prezydenckimi. Jakiekolwiek wyraziste stanowisko może kosztować kandydata rządzącej formacji głosy wyborcze i Tusk woli uchylać się od decyzji, sugerując, że w zależności od okoliczności gotów jest „obrócić się w każdą stronę”. Czy tego rodzaju postawa jest korzystna dla interesów strategicznych Rzeczpospolitej to inna kwestia, ale z punktu widzenia pragmatyki wyborczej jest ona zrozumiała. Premier Szwecji Ulf Kristersson, mimo że jego kraj nie był reprezentowany w czasie rozmów w Paryżu bo w imieniu państw skandynawskich i bałtyckich pojechała premier Danii powiedział w tym samym czasie, że Sztokholm „nie wyklucza” wysłania sił wojskowych na Ukrainę, choć podobnie jak inni liderzy państw uchylił się od podania liczb i mówił o konieczności uprzedniego uruchomienia procesu pokojowego. Premier Danii z kolei stwierdziła, że „jest zbyt wcześnie” aby debatować o wysłaniu własnych wojsk w kontyngencie pokojowym na Ukrainę, trzeba wcześniej przedyskutować przynajmniej ewentualne wsparcie Amerykanów, ale jednocześnie nie wykluczyła tego rodzaju zaangażowania.
Jeśli jednak rozważamy wysłanie wojska przez Europejczyków, niezależnie od tego czy będzie to w scenariuszu przyjaznym wobec Stanów Zjednoczonych czy rywalizacyjnym, po to aby pokazać, że „i my mamy możliwości” i jesteśmy je gotowi zademonstrować i dlatego należy nas dopuścić do negocjacji pokojowych, to nie uciekniemy od pytania o to o jakiej liczbie żołnierzy mówimy, których Europejczycy powinni być gotowi wysłać.
Michael Kofman, wybitny amerykański ekspert wojskowy napisał, że wbrew niektórym poglądom nie ma potrzeby myśleć o setkach, ani nawet dziesiątkach tysięcy żołnierzy. Jego zdaniem znane są 3, może 4, kierunki operacyjne, co oznacza, że zagrożone jest 4 może 5 sektorów, gdzie Rosjanie mogą wznowić działania wojenne i stabilizacja może sprowadzać się do umieszczenia po jednym, dwóch batalionów w każdym z tych obszarów i dysponowaniu zdolnościami do szybkiego przemieszczania sił z innych kierunków. W jego opinii aby zrealizować misję stabilizacyjną wystarczą 3 brygady, czyli łączna liczebność rotacyjnego kontyngentu europejskiego musiałaby wynosić 9 brygad, jakieś 45 do 50 tys. żołnierzy. Jednak, jak zauważa Kofman, nie mogliby oni stacjonować gdzieś daleko od frontu, w zachodnich obwodach Ukrainy i tam realizować np. misje szkoleniowe. Jeśli mówimy o stabilizacji sytuacji wzdłuż linii rozgraniczenia, czyli niedopuszczeniu do wznowienia działań wojskowych przez Rosjan siły europejskie musiałyby stacjonować relatywnie w niewielkie odległości od linii frontu i być gotowe wejść do walki. Tylko wówczas ich wysłanie ma sens, bo ich zaangażowanie w wojnę, jeśli Rosjanie zdecydowaliby się zaatakować zwiększa prawdopodobieństwo twardej reakcji państw wysyłających własnych żołnierzy co może wpłynąć na rosyjski rachunek strategiczny zwiększając siłę odstraszania. Wydaje się, że Kofmanowi bliska jest ideą „tripwire forces” czyli zaangażowania nie mogącego w sposób przesądzający wpłynąć na relację sił, ale skutecznie zwiększających odstraszania. Kwestii czy te rachuby nie są obarczone ryzykiem nie ma sensu w tym miejscu rozważać, ważne dla naszych rozważań jest to, że Kofman uważa, że nie musi to być wielki kontyngent wojskowy. Jest to o tyle istotne, że analizy przeprowadzane przez ekspertów pracujących dla niemieckiego think tanku SWP mówią o wysłaniu kontyngentu w sile co najmniej 150 tys. żołnierzy, których Europa po prostu dziś nie ma, a pomysł dyslokowania mniejszych sił określają mianem strategii „blefuj i módl się”, bo nie wpływając realnie na relację sił Europejczycy musieliby liczyć na to, że Putin lub jego następcy uwierzą w to, że są oni gotowi zwiększyć swe zaangażowanie jeśli Rosjanie zaatakują. Co ciekawe o podobnym kontyngencie stabilizacyjnym, liczącym nawet 200 tys. żołnierzy z państw sojuszniczych mówił pod koniec stycznia w Davos prezydent Zełenski. Nota bene trudno mówić w jego przypadku o jakichś precyzyjnych szacunkach. Kilkanaście dni później, rozmawiając z dziennikarzami stacji NBC ukraiński prezydent powiedział, że jego zdaniem obecnie Rosja dysponuje 220 „mocnymi”, czyli dobrze wyposażonymi i doświadczonymi w boju brygadami sił lądowych, Ukraina ma ich 110, a Europa jedynie 82. Gdyby zgodzić się z tymi rachunkami, to siły ukraińskie mają „na papierze” wystarczający potencjał aby myśleć o powstrzymywaniu Rosjan. Osobną kwestią jest zaopatrzenie walczących w sprzęt i amunicję, ale to zupełnie inna kwestia. Zełenski mówił też w amerykańskiej stacji telewizyjnej, że zagrożeniem jest koncentracja sił rosyjskich na terenie Białorusi, które zdaniem ukraińskiego wywiadu mogą liczyć nawet 150 tys. żołnierzy i mogą zostać użyte przez Putina do nagłego, niespodziewanego ataku przeciw Polsce i Litwie. Jeśli uznać, że ten scenariusz jest prawdopodobny, to przemawia on przeciw wysyłaniu polskiego wojska na Ukrainę, bo nie możemy w rezultacie takiego kroku pozostawić odkrytego skrzydła NATO i będziemy mieli tam co robić. Osobną kwestią jest perspektywa utrzymania przez Ukrainę w gotowości do walki tych 110 brygad o których mówił Zełenski. Jeśli Kijów myśli o ich demobilizacji po osiągnięciu porozumienia w sprawie zawieszenia broni, to w interesie Europejczyków jest opóźnianie tego posunięcia, albo zadbanie o to aby Rosjanie symetrycznie zmniejszali swój potencjał bojowy. Rachunki przedstawione przez Zełenskiego w NBC przemawiają za szacunkami Kofmana a nie rachunkami SWP, chyba, że zakładamy znaczącą demobilizację sił ukraińskich.
Jeśli mowa o 9 brygadach, które winny być pierwszym wkładem sojuszników do budowy sił stabilizacyjnych to policzmy czym Europa dysponuje, zaczynając od tych, którzy już deklarują gotowość działania. Latem ubiegłego roku Curtis L. Cox, amerykański oficer, były zielony beret a obecnie urzędnik Departamentu Obrony opublikował w renomowanym czasopiśmie Military Review artykuł w którym oceniał zdolności sił lądowych państw NATO do walki. Pisał, że według stanów osobowych z lata 2023 roku Brytyjczycy, którzy co prawda znacząco zredukowali siły lądowe w ostatnich latach, mają 76 tys. żołnierzy i dodatkowo regiment złożony z 4,1 tys. Gurkhów. Walorem sił brytyjskich nie jest ich wielka liczebność ale to, że utrzymują one, na wzór Amerykanów wysoki poziom gotowości do walki i mogą szybko zostać dyslokowane w region zagrożenia. O jakich liczbach mówimy? Lord Dannatt, były dowódca brytyjskich sił lądowych, który mówił BBC o potrzebie wysłania na Ukrainę 100 tys. żołnierzy w ramach kontyngentu europejskiego, uważa, że w takiej sytuacji wkład Brytyjczyków w układzie rotacyjnym powinien wynieść od 30 do 40 tys. żołnierzy a takimi siłami Londyn nie dysponuje. Trzeba jednak pamiętać, że w 2023 roku rząd Rishi Sunaka zdecydował się na wysłanie do Estonii 15 tys, żołnierzy, co miało związek z trwającym 6 miesięcy cyklem manewrów i ćwiczeń. Należy zatem założyć, że o ile Brytyjczycy mogą mieć problem z budową korpusu ekspedycyjnego w sile 40 tys. ludzi o tyle 15 tys. żołnierzy, a z pewnością 10 tys. jest w zasięgu ich możliwości. Trzeba jednak pamiętać, że decyzja o takim zaangażowaniu oznaczałaby osłabienie Estonii, gdzie Wielka Brytania jest państwem ramowym. Innymi słowy jeśli Londyn zaangażuje się na Ukrainie, to inne z państw NATO będzie zmuszone do przejęcia jego zdań w Estonii.
Jaki potencjał mają Francuzi? Prasa francuska informuje, że w 2024 roku z 77 tys. żołnierzy we francuskich siłach lądowych 12 tys. było w stanie gotowości w kraju lub znajdowało się na wschodniej flance NATO a ponadto w związku z redukcją zaangażowania w Sahelu w ostatnim czasie do ojczyzny wróciło „tysiące” żołnierzy i mogą oni zostać w każdej chwili zmobilizowani. W operacji Sentinele w afryce subsaharyjskiej zaangażowanych było 10 tys. żołnierzy francuskich, więc wróciło ich do kraju sporo. Przyjmijmy zatem, w naszym prostym rachunku, że podobnie jak Brytyjczycy Francuzi są w stanie zmobilizować 3 brygady i wysłać je na 6 miesięcy na Ukrainę. W tym czasie będą zmuszeni formować i uzbrajać siły drugiego i trzeciego rzutu, co nie jest zadaniem łatwym ale możliwym. Trzeba też oczywiście pamiętać o tym, że zaangażowanie Francuzów na Ukrainie oznacza osłabienie NATO-wskiej grupy w Rumunii gdzie są oni główną siła, ale jeśli Rosjanie będą związani na Ukrainie to południowa flanka będzie bezpieczniejsza.
Problem jest ze zdolnościami Niemiec. Załóżmy, że Berlin zmienia swoją politykę i podejmuje decyzję o zaangażowaniu w korpus pokojowy na Ukrainie, jest przecież państwem opowiadającym się za poszanowaniem granic, a minister Pistorius mówił niedawno, reagując na telefon Trumpa na Kreml, że z Putinem trzeba rozmawiać „z pozycji siły”. Ilu zatem żołnierzy byliby dziś w stanie wysłać Niemcy? Przywoływany przeze mnie Curtis L. Cox jest bardzo sceptyczny jeśli chodzi o możliwości Bundeswehry. Pisze, iż jest „rzeczą wątpliwą” aby była ona w stanie zrealizować własne cele mówiące o utrzymaniu w stanie gotowości 10 tys. żołnierzy „z możliwością utrzymania w terenie na czas nieokreślony 4 tys. żołnierzy, w zasadzie brygady”. Podobnie uważają też niemieccy eksperci, ale niedawno w artykule opublikowanym w konserwatywnym Die Welt, który nota bene niezwykle krytycznie oceniał Zeitenwende i politykę wojskową Scholza – Pistoriusa znalazł się ciekawy wątek. Otóż Autor napisał, że jeśli chodzi o udział w misji pokojowej na Ukrainie, to” Bundeswehra może oddelegować w tym celu żołnierzy. Jednak bez amerykańskiego wkładu byłyby one niemal bezbronne, a wcześniej planowane projekty, takie jak utworzenie litewskiej brygady, musiałyby zostać anulowane.” Innymi słowy, jeśli sojusznicy ze Stanów Zjednoczonych zdecydują się udzielić pomocy (chodzi o obronę przeciwlotniczą, zdolności w zakresie zwiadu i rozpoznania) to Niemcy mogą mieć zdolności uczestnictwa w misji stabilizacyjnej. No może nie w sile pełnej dywizji, ale wysłanie 2 brygad pozostaje w zasięgu ich możliwości. Oczywiście trzeba też będzie zamrozić projekt rozwinięcia sił na Litwie do wielkości brygady.
Policzmy zatem. Najbogatsze, najsilniejsze, pretendujące do odegrania przywódczej roli na naszym kontynencie państwa, a mowa o Brytyjczykach, Francuzach i Niemcach byłyby w stanie wysłać na Ukrainę kontyngent pokojowo – stabilizacyjny w sile 8 brygad. Zakładam, że Kanadyjczycy, tak zaangażowani we wspieranie Kijowa i inne mniejsze państwa NATO byłyby w stanie „złożyć się’ na kolejną dziewiątą brygadę. Czyli jeśli szacunki Kofamana są prawidłowe to Europejczycy są w stanie, z niewielką pomocą Amerykanów, wysłać siły stabilizujące sytuację na Ukrainie i odstraszające Rosjan. Nie będzie to zadanie łatwe, ale możliwe do zrealizowania.
Pozostaje jeszcze nierozwiązana kwestia „dziur” w obronie wschodniej flanki. Skoro bowiem Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy, a zakładam, że również Kanadyjczycy pojadą na Ukrainę, to ich siły nie będą wzmacniać bezpieczeństwa na Litwie, Łotwie, w Estonii czy Rumunii. I tu moja propozycja pod adresem premiera Tuska. Niech Warszawa zgłosi gotowość wzięcia na siebie tej odpowiedzialności. Innymi słowy zaproponujmy rozwiązanie – nasi sojusznicy francuscy, niemieccy i brytyjscy, aby mogli ze spokojem sumienia pojechać na Ukrainę, muszą mieć pewność, że ich zadnia przejmie kto inny. Z punktu widzenia obrony przesmyku suwalskiego i Łotwy obecność polskich brygad wydaje się nawet rozwiązaniem lepszym niż obecnie realizowane plany wzmocnienia sił niemieckich na Litwie i Kanadyjskich na Łotwie. Powód jest oczywisty. My będziemy walczyć i stworzymy realne zagrożenie dla enklawy królewieckiej, co też ma swój walor jeśli mówimy o odstraszaniu, a w przypadku Niemców i Kanadyjczyków takiej pewności nikt uczciwie oceniający sytuację mieć nie może. Duńczycy, Szwedzi i Finowie, którzy już deklarowali gotowość wzmocnienia sił NATO-wskich na Łotwie i Estonii, powinni również zaangażować się w proponowane zmiany. Przejęcie przez Polskę i Skandynawów odpowiedzialności za wysunięte grupy bojowe państw Sojuszu Północnoatlantyckiego ma ten dodatkowy walor, że powoduje, iż polityka wojskowa wobec Bałtyku znajdzie się w rękach państw podobnie oceniających sytuację bezpieczeństwa i realizujących podobną politykę w zakresie wydatków na siły zbrojne. Jeśli zatem, ale tylko w takim wypadku, szacunki Michaela Kofmana są rzetelne to nasi sojusznicy z zachodniej części Europy są w stanie samodzielnie zbudować i wysłać na Ukrainę pokojowo – stabilizacyjny korpus wojskowy. Zgoda, będą to tripwire forces, nie mające realnego wpływu na rachunek sił, ale to tylko wzmocni skłonność bogatego Zachodu aby wspomagać zdolności wojskowe Ukrainy, bo bez zaangażowania sił podległych Kijowowi utrzymanie odstraszania Rosji nie będzie niezbędne. My w takim wypadku, wraz z Bałtami i Skandynawami, zajmiemy się bezpieczeństwem Bałtyku i wydolnością kanałów logistycznych. Osobną kwestią są konsekwencje polityczne takiej postawy, bo nie uczestnicząc w korpusie sił stabilizacyjnych zamykamy sobie możliwości ambitniejszej gry na Ukrainie. Ale i na to jest rada. Jeśli nasi sojusznicy z zachodnie Europy będą w stanie zbudować korpus sił pokojowych, to my, prócz dbania o bezpieczeństwo Litwy i Łotwy, a także całego zaplecza logistycznego, możemy rozważyć, „dodanie” naszej brygady do sił europejskich, ale raczej w drugim a może nawet trzecim, ich rzucie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/721573-w-jaki-sposob-zagrac-o-nasze-interesy