Jeśli Tusk zdaje sobie sprawę, jak daleko zabrnął jako herszt-dyktator, za jedyne wyjście chroniące go przed karą za zamach stanu może uznać utrzymanie władzy. Za wszelką cenę.
Skąd się bierze u premiera Donalda Tuska to nieustanne zaciskanie piąstek, robienie wilczych oczu, marszczenie czoła i wysuwanie szczęki w stylu Johnny’ego Bravo, bohatera amerykańskiej kreskówki z przełomu wieków? Najwyraźniej ma on kompleks wyniesiony jeszcze z dzieciństwa – nieuznawania go za podwórkowego herszta. A w dorosłym życiu postrzegania nie jako bezwzględnego twardziela, tylko co najwyżej cwaniaka.
Gdy czyta się książkę Małgorzaty Tusk „Między nami” u jej męża widać kompleksy mające źródło jeszcze w dzieciństwie. Widoczne po zawarciu małżeństwa (w wieku 21 lat), a szczególnie po urodzeniu syna Michała (1982). Mówiąc Gombrowiczem, obecny premier bronił się przed „upupieniem”, czyli pozbawieniem cech watażki, który imponowałby otoczeniu, choćby tylko przy trzepaku. Z książki żony wynika, że prowadził takie życie, jakby wciąż był chłopakiem z podwórka (choćby scena zdobywania sanek) walczącym o status herszta.
W Kongresie Liberalno-Demokratycznym, którego był współzałożycielem i szefem, Tusk mógł się popisywać jako polityczny herszt (sporo do powiedzenia ma na ten temat jego ówczesny kolega partyjny Krzysztof Wyszkowski). Ale finał był żałosny, bo po walnym przyczynieniu się do upadku rządu Jana Olszewskiego (słynne: „panowie, policzmy głosy”) herszt Tusk sprowadził KLD poniżej progu wyborczego (3,99 proc. głosów w wyborach w 1993 r.).
Gdy w 1994 r. powstała Unia Wolności (z połączenia Unii Demokratycznej i KLD) Tusk został jej wiceprzewodniczącym, ale ani ówczesny szef partii Tadeusz Mazowiecki, ani jego następcy Leszek Balcerowicz (od 1995 r.) oraz Bronisław Geremek (od 2000 r.) nie traktowali go jak poważnego polityka, tylko przerośniętego chłopca spod trzepaka, parweniusza, któremu brakuje wszystkiego, co przedstawiciel warszawskiej elity mieć powinien. Gdy w roku 2000 Tusk przegrał walkę o przywództwo w UW z Bronisławem Geremkiem, postanowił udowodnić, że podwórkowy herszt może „załatwić” tych wszystkich mądrali i profesorów, którzy odmawiali mu przynależności do elity.
Gdy w 2001 r. Tusk współzakładał Platformę Obywatelską, sam jeszcze był za słaby, by zademonstrować wyższość herszta. Ale był już na tyle zdeterminowany, że szybko był w stanie politycznie wykończyć pozostałych „tenorów” liderów, czyli Andrzeja Olechowskiego i Macieja Płażyńskiego. A potem już poszło z górki z Zytą Gilowską, Janem Rokitą czy Pawłem Piskorskim. I wszystko to odbywało się w atmosferze dintojry, czyli wyższego etapu porachunków. Od tego czasu Tusk robi wszystko, by podtrzymać mit kogoś w rodzaju politycznego Tony’ego Soprano. Wszystko przez kompleksy z przeszłości i bardzo bolesną dla niego porażkę z Lechem Kaczyńskim w wyborach prezydenckich w 2005 r.
Będąc premierem w latach 2007-2014, Donald Tusk nie miał jeszcze dość odwagi, choć miał doświadczenie dintojry, żeby działać już nie jak herszt czy watażka, lecz dyktator. Na to był gotowy dopiero w 2021 r., gdy wrócił z Brukseli. Pod koniec 2023 r. zapewne uznał, że większość w postaci 248 mandatów w Sejmie i 66 w Senacie pozwala, żeby przestał udawać „normalnego” polityka, liczącego się z konstytucyjnymi i ustawowymi ograniczeniami. Od tego momentu mógł już być hersztem pełną gębą. Na podwórku musiał się liczyć z siłą pięści co roślejszych rówieśników, jako herszt-dyktator w państwie mógł wreszcie uznać, że nikt mu nic nie jest w stanie przefasonować.
Mściwość, przypisywana Tuskowi m.in. przez byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, stała się motorem działania i ostatecznego odreagowania kompleksów z dzieciństwa, okresu wczesnej dorosłości oraz czasu odrzucenia przez warszawskie elity. Po utworzeniu Koalicji 13 Grudnia Tusk może sobie to wszystko zrekompensować. I sobie rekompensuje, uważając, że nikt mu nie podskoczy.
W historii jest wiele przykładów tego, że nie da się być mściwym hersztem na zawsze, bo kogoś takiego w końcu sprawiedliwość i tak dopadnie. Głównie dlatego, że szef rządu „na rympał”, czyli pozakonstytucyjnie zmieniający przemocą ustrój państwa, w demokracji musi odpowiadać za zamach stanu. To zresztą zostało zapisane w art. 127 kodeksu karnego. Paragraf 1. stanowi: „Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10 albo karze dożywotniego pozbawienia wolności”. W paragrafie 2. czytamy z kolei: „Kto czyni przygotowania do popełnienia przestępstwa określonego w § 1, podlega karze pozbawienia wolności od lat 3 do 20”.
Być może Donald Tusk zdaje sobie sprawę, jak daleko zabrnął jako herszt-dyktator, dlatego za jedyne wyjście chroniące go przed karą za zamach stanu może uznać utrzymanie władzy. Za wszelką cenę. Choćby poprzez nieorganizowanie wolnych wyborów, ich sfałszowanie bądź unieważnienie. A wybory prezydenckie w maju 2025 r. mogą być pierwszymi, w których ta „konieczność” zostanie zrealizowana. Potem jest już tylko polityczna i moralna otchłań, ale strach przed karą może być silniejszy od widma tej otchłani, zapewne odłożonej w czasie. Święta Bożego Narodzenia są być może jedyną okazją, by przemówiły rozum i sumienie, nawet jeśli są głęboko zakopane. Potem już będzie za późno. Tylko, czy można mieć jakieś złudzenia?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/716783-z-racji-swiat-rada-dla-tuska-sprawiedliwosc-kiedys-dopadnie