Państwo, do którego chyba już wszyscy przywykliśmy sobie przez 35 lat, czyli III Rzeczpospolita, wchodzi w okres schyłkowy. I schyłek ten – paradoksalnie – jest przyspieszany przez jej obrońców. Mamy przed sobą cztery scenariusze, większość pesymistycznych, wszystkie trudne.
Ostatni rok to jedno wielkie zamieszanie na naszej i zagranicznej scenie politycznej. A w zamieszaniu, obserwując kolejne wydarzenia, łatwo przeoczyć duże procesy i zjawiska, zwłaszcza gdy składają się z małych cząstek. Jednak gdy oderwać się od tzw. bieżączki, widać całkiem sporo zapowiedzi nadchodzących zmian, a raczej wielkiej zmiany.
Europa zmienia oblicze
Wiele z nich pochodzi z zagranicy bliższej i dalszej. Najpoważniejszym megaprocesem, który nas bezpośrednio dotyka, jest oczywiście transformacja Unii Europejskiej w jedno państwo, czego z kolei istotą i najważniejszą składową jest niemiecka walka o opanowanie strukturalnego kryzysu, jaki trawi Republikę Federalną z jednoczesnym podporządkowaniem całej Europy. Tak, by zarazem rozwiązać wewnętrzne problemy Niemiec i dać dźwignię, która umożliwi im odgrywanie suwerennej roli w skali światowej. Mówiąc prościej – stworzenie państwa europejskiego i ucieczka od kłopotów. Jest to proces złożony, wielowątkowy i w sumie niejednokrotnie przypadkowy (nie mówiąc o tym, że to mrzonka). Inne państwa także próbują upiec to i owo przy tym ogniu. A wszystko to w kontekście wojen, zmiany ról światowych mocarstw i utraty hegemonii przez świat atlantycki, na dodatek jeszcze podlane sosem wojen kulturowych.
To oczywiście tylko część listy przemian. Liberałowie mówią jak prawica, konserwatyści przypominają sobie, co znaczy słowo „konserwatyzm”, zieloni i inni postępowcy tracą tu i tam grunt społeczny pod nogami, nie tracąc przy tym ani sił, ani ochoty do walki. Strefa Schengen ledwie żyje, nikt już nie kocha „książąt pustyni”, a ostatnio nawet bobrów i dzików. Przyszłość zdecydowanie nie jest pewna.
Stary cel, stare środki, nowe zasady
To wszystko da się zaobserwować i u nas. Na to nakłada się misja Donalda Tuska, który musi odwrócić pisowskie zasady, odbić instytucje, dotrzymać obietnic złożonych partnerom (a nawet, w pewnym stopniu, wyborcom) i jest zdeterminowany, by to zrobić. Ale działa w zmienionych warunkach i zewnętrznych, i wewnętrznych.
Nie tylko pisowskie ośmiolecie dokonało niemałych zmian w statusie, myśleniu i samoocenie Polaków. One zaczęły się już wcześniej. Ale to za czasów ostatnich rządów ekipy Jarosława Kaczyńskiego było ich najwięcej i najgłębszych (nie tylko zresztą za sprawą Zjednoczonej Prawicy, bo przecież i czynniki zewnętrzne tu grały).
Życie polityczne też zaczyna zmieniać swoje prawidła. Pierwszoligowi politycy nadal stosują stare, ale widzą już chyba, że będą musieli się dostosować. I nie chodzi tylko o Donalda Tuska i jego ekipę, ale i Prawo i Sprawiedliwość. A także polityków Konfederacji, PSL i różnej maści lewicy. A nawet Szymona Hołownię, który rok temu dał Donaldowi Tuskowi zwycięstwo pokazując nowy styl, wprawdzie wielu irytujący, ale przecież skuteczny. I dziś już ten styl jest stary.
O zmianach świadczą też pewne zdarzenia ostatniego roku, które do pewnego stopnia modyfikują zasady gry. Można je nazwać małymi gamechangerami. Warto wymienić cztery:
Nieprawicowi suwereniści. Pojawienie się nowego rodzaju elektoratu, czyli „centrystów-suwerenistów”. Dotąd suwerenizm był domeną prawicy, teraz rozprzestrzenia się na inne skrzydła sceny politycznej. Oczywiście, nowa grupa nie przybyła z Marsa, nie są to także ludzie głosujący po raz pierwszy. Po prostu trudne czasy i doświadczenie sprawiły, że część wyborców o poglądach innych niż prawicowe zaczyna wyżej cenić suwerenność i podmiotowość. Dowodem na pojawienie się tej grupy jest różnica sumy głosów oddanych 15 października na PiS i Konfederację a liczbą głosów na „nie” w referendum („pisowskim”, przypomnijmy) wynosząca od 1,6 do 1,8 miliona, w zależności od pytania.
Ponad półtora miliona głosów to w naszych warunkach różnica między byciem w rządzie a byciem w opozycji. Nie można tego lekceważyć (i dlatego czasami sięga po retorykę już nie patriotyczną, ale wręcz nacjonalistyczną, a na imprezach PO od pewnego czasu niewiele jest niebieskich flag, a tęczowych wręcz jak na lekarstwo).
Mały bunt wyborców. Drugim znakiem zmiany jest słaby wynik czołowych kandydatów Zjednoczonej Prawicy (niektórych Platformy zresztą też) w wyborach europejskich. Cała lista dostała godną liczbę głosów, ale rozłożonych inaczej niż liczyła na to Nowogrodzka. Czyli elektorat mówi „Jarosławie, kochamy Cię i głosujemy na PiS, ale pozwól, że sami wybierzemy nazwisko kandydata”. Można ten proces nazwać wewnętrznym wstawaniem z kolan. Albo też łagodnym ostrzeżeniem i głosem za reformą partii.
Projekty matrycowe. Kolejny mały gamechanger to projekt „Tak dla rozwoju”. Nowatorskie jest w nim to, że tworzą go ludzie z różnych partii, o skrajnie różnych poglądach na inne sprawy, ale o wspólnym stanowisku w sprawie CPK i – szerzej – projektów rozwojowych. Czyli podział idzie nie wzdłuż linii pionowych, ale poziomych. I bardziej skład ekipy projektu powinien niepokoić plemiennych polityków i komentatorów niż sam temat. Zresztą charakterystyczne, że do inicjatywy nie dołączył nikt z PO, choć przecież w tej partii nie brakuje zwolenników CPK (w języku sprzed 10 lat, gdy PO planowała prowadzić projekt: CPL).
Nawet, jeśli inicjatywa zakończy się fiaskiem, przetrze ścieżkę dla innych. Młode generacje działaczy nie będą odrzucać czegoś (przynajmniej nie za każdym razem) tylko dlatego, że pochodzi ze strony konkurenta.
Prawybory na całej prawicy. To niedawna inicjatywa Krzysztofa Bosaka. Zaproponował on ni mniej, ni więcej, by zorganizować wspólne prawybory prezydenckie dla Zjednoczonej Prawicy i Konfederacji. I wyraził gotowość startu w takich prawyborach. Mniejsza o to, czy inicjatywa miała szansę i czy w ogóle Bosak na nią liczył. Albo jak miałaby wyglądać technicznie (choćby z uwagi na dysproporcję w liczbie członków). Albo jakie względy wewnątrz Konfederacji motywowały najbardziej znanego z jej przywódców.
W tym zagraniu istotne jest coś innego: młody lider ugrupowania aspirującego rzuca wyzwanie staremu królowi, a jednocześnie proponuje cywilizowane porozumienie. W ten sposób stara się pokazać, że inne zasady są możliwe. Nie trzeba przypominać, że propozycja spotkała się z umiarkowanym odzewem. Ale nakreśliła nowy szablon postępowania, który w przyszłości może być używany.
Donald Tusk łamie konsensus
Ale – oczywiście – najważniejszą zmianą w naszej rzeczywistości (chciałoby się powiedzieć politycznej, ale to znacznie więcej niż polityka) jest zmiana paradygmatów rządzenia przez obecną koalicję. Takiego przewrotu Polska nie widziała od stanu wojennego. Ekipa Donalda Tuska zaczęła od rozwiązań siłowych, początkowo uzasadniając to obowiązującym prawem, a gdy to tu i tam zawiodło, po prostu stosując politykę faktów dokonanych.
Oczywiście metoda na rympał nie była stosowana wszędzie, na przykład zmiany w spółkach skarbu odbywały się z grubsza lege artis (jakość nowych kadr to inna sprawa). Ale kilka obszarów, gdzie użyto rozwiązań pozaprawnych wystarczy, by uznać, że konsensus III RP został porzucony. Do tego dochodzą najróżniejsze legalne i nielegalne działania obliczone nie tyle na zniszczenie opozycji (jak twierdzą niektórzy), ile na sparaliżowanie jej i pozbawienie na długie lata możliwości skutecznego przeciwstawiania się polityce rządu.
Po jakimś czasie pojawiła się formułka mająca usprawiedliwić łamanie prawa i obyczaju politycznego. Premier Donald Tusk użył tu pojęcia tzw. demokracji walczącej, nie bawiąc się zresztą w jakieś pogłębione analizy. Dość mu było powiedzieć, że przywracanie praworządności może być niepraworządne, a wielkie dzieło odbudowy demokracji liberalnej zasługuje na wszelkie narzędzia i środki, choćby nie były one w systemie prawnym przewidziane. Wybuchu entuzjazmu jakoś nie było słychać
Odbudowa czy pogrzeb
III Rzeczpospolita i reguły, na jakich została zbudowana, były kontestowane od początku jej istnienia. I to przez potężniejące z czasem siły, z rządzącym parokrotnie Jarosławem Kaczyńskim na czele. I przez wielu innych. Nikt jednak przed Donaldem Tuskiem nie posunął się tak daleko w FAKTYCZNYM podważaniu jej podstaw.
Tak, podważaniu podstaw III RP. Dzisiejsza „walcząca demokracja” nie jest bowiem restauracją układu przedpisowskiego. Być może nie do końca intencjonalnie, ale właśnie premier i jego ekipa rozmontowują III RP. Wykręcili bowiem bezpieczniki. I oni sami, i ich następcy nie będą się już czuli zobowiązani przestrzegać umowy Okrągłego Stołu, która mimo wszystko jakoś tam obowiązywała. I nawet, jeśli któryś z rządów podważał jej elementy, to punktowo i na ogół ostrożnie (nie dotyczy to tylko rządów PiS, ale i innych, np. w sprawie prywatyzacji).
Innymi słowy, okrągłostołowa republika straciła bardzo ważnego obrońcę, jaką były dotąd formacje liberalne i lewicowe. Naiwnością byłoby sądzić, że po fazie „walczącej” nastąpią uspokojenie i prostowanie ścieżek (choć takie zapowiedzi słychać).
Nie ma powodu, by miały nastąpić. Dotychczasowa działalność rządzącej obecnie koalicji (przed i po 13 grudnia ubiegłego roku) w wyklucza i intencję, i zdolność konsensualną. Jednocześnie zniszczenie Prawa i Sprawiedliwości nie wchodzi w grę. I niezależnie od tego, w jakim kryzysie się dziś znajduje, będzie odgrywać bardzo istotną rolę. A jeśli nie PiS, to inna formacja post-kaczystowska, na którą będzie głosować obecny elektorat Zjednoczonej Prawicy. Nie mówiąc o tym, że przecież mamy nie tylko PO i PiS.
Na dodatek przed rządem kolejne problemy, z którymi sobie nie poradzi, choćby w służbie zdrowia czy przy okazji rozliczeń popowodziowych. Nie ma możliwości, by obecna koalicja dotarła do końca kadencji w stanie lepszym niż ciężko poobijany. Pamiętajmy, że poprzednie kadencje Tuska mijały w spokojnym okresie, zaburzonym „tylko” Smoleńskiem, a dekada kryzysów rozpoczęła się tuż po opuszczeniu Polski przez premiera i niedługo przed końcem rządu Ewy Kopacz. Słabość kadr i jakości rządów Platformy nawet wtedy była jaskrawo widoczna, a co dopiero dziś, w czasie burzy.
Wszystko zatem wskazuje na to, że koniec III RP, rozumianej jako państwo demokratyczne i liberalne, oparte na umowie Okrągłego Stołu, zbliża się. A jego obrońcy tylko ten koniec przyspieszają.
Co chcemy wybrać?
Są cztery możliwe scenariusze końca III RP.
Jeden, gwałtowny. W razie konfliktu wojennego lub quasi-wojennego, niezależnie od tego, czy będzie zwycięski, czy nie – obecna Rzeczpospolita zostanie zastąpiona przez jakąś inną, stanu wojennego lub wyjątkowego, a po jego zakończeniu będziemy innym narodem i zupełnie innym państwem.
Drugi, unijny. Jeśli Polska przystąpi do proponowanych dziś zmian traktatów europejskich, III RP skończy się, ponieważ granica niesuwerenności zostanie przekroczona. I nawet, jeśli na pozór nie zmieni się nic, to zmieni się wszystko, ponieważ decyzje o polityce, choćby zagranicznej, będą zapadały w Brukseli (a de facto prawdopodobnie w innej, geograficznie bliższej stolicy). Od tej pory będziemy dzielić los Unii na dobre i na złe. Raczej na złe.
Trzeci, stagnacyjno-gnilny. Jeśli nie nastąpi żaden z dwóch powyższych, walcząca demokracja będzie powoli demontować państwo. Jeśli opozycji nie uda się odzyskać władzy, instytucje będą obumierać – bo nie będą uznawane przez coraz liczniejsze grupy, a różne lobbies będą bezlitośnie wykorzystywać kryzys państwa. Zakończy się „nowy złoty wiek” i powróci marazm znany z epoki Jaruzelskiego czy lat 90-tych. Oczywiście część społeczeństwa nie odczuje pogorszenia sytuacji. Ale de facto i w tym przypadku będziemy żyli w innym państwie.
Czwarty, reformatorski. W razie przejęcia władzy przez opozycję (lub cudownej przemiany polityków formacji rządzących) konieczny będzie reset państwa. Nowe porozumienie, nowa umowa społeczna, de facto nowy ustrój. Jeśli choćby najszlachetniejsi politycy przejmą stery upadłej III Rzeczpospolitą i nie przyjmą nowych zasad – nie będzie się ona znacznie różniła od tego, co zastali.
Tylko ewentualnie jakością kadr i ich nastawieniem, ale mechanizm będzie zepsuty.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/707842-rzad-wywraca-okragly-stol-4-mozliwe-scenariusze-konca-iiirp