Nie postraszyli przyrody, to wylało i premier Tusk musiał brodzić w jakimś błocku i paskudzić sobie wymuskaną stylówkę w postaci kurteczki i dżinsów.
Wszystko się zgadza. Donald Tusk nie widział wielkiej wody, więc mówił, że jej nie ma. Zobaczył, że jest, to zaczął zwoływać różne sztaby. A zwoływanie sztabów to zajęcie samo w sobie atrakcyjne, bo pokazujące, że się chce działać, choć wcale nie oznaczające działania, czyli ryzyka, że coś się spartoli. Zresztą, dlaczego Donald Tusk miał się przejmować pogodą, skoro była ona kompletnie obojętna dla jego i Adama Bodnara „przewracania” (znacząca literówka przewracaczy) praworządności.
Pogoda, nawet gigantyczne opady, które zapowiadało nadciąganie niżu genueńskiego nad południowo-zachodnią Polskę, to żaden problem dla rządu zajmującego się polowaniem na Prawo i Sprawiedliwość oraz Suwerenną Polskę. Pierwsze zadanie to było „przewracanie” sprawiedliwości. A w jego ramach zemsta, odwet i igrzyska, czyli pokazywanie, jak się przewracacze rozprawiają ze swoimi wrogami, zaczynając to szlachetne zajęcie już o szóstej rano.
Mając historyczną misję „przewracania” premier Tusk i jego ministrowie (może z wyjątkiem Kosiniaka-Kamysza, który coś tam jednak dostrzegł), mieli kompletnie gdzieś prognozy pogody i ostrzeżenia przed kataklizmem. Po 13 grudnia 2023 r. było przecież tak, że premier Tusk wydawał polecenia (w 99,9 proc. dotyczące „przewracania”) i taki Bodnar, Sienkiewicz, Budka czy inny Siemoniak je wykonywali. Jak trzeba było przegiąć, to przeginali. Jak zignorować, to ignorowali. Jak mieć w tym tam, to mieli. Jak rżnąć głupa, to rżnęli. Jak robić ludziom i sobie wodę z mózgu, to robili. I tak to wszystko się kręciło.
Donald Tusk i jego siepacze praworządności mieli gdzieś wszystko to, co nie wiązało się z dorzynaniem, dobijaniem, demolowaniem czy mszczeniem się, bo to opóźniałoby ostateczne przewrócenie praworządności i państwa prawa. Poza tym, kto przejmowałby się jakąś przyrodą, skoro nie można jej wsadzić do więzienia, wyprowadzić skutą o szóstej rano czy odmawiać jej picia i możliwości skorzystania z toalety. A świecenie jej po oczach przez całą dobę byłoby po prostu śmieszne.
Jeszcze zanim pojawiła się wielka woda Donald Tusk znalazł się w sytuacji, że nie może wydać żadnego polecenia przyrodzie (naturze), a nawet jak wyda, to przyroda będzie go miała tam, gdzie on ma prawo, praworządność i konstytucję. Zresztą polecenia przyrodzie Tusk w jakimś sensie musiałby wydawać poprzez minister klimatu i środowiska Paulinę Hennig-Kloskę i wiceministrów Urszulę Zielińską oraz Mikołaja Dorożałę, a w takim wypadku efekt byłby jeszcze gorszy niż gdyby mówił bezpośrednio do wody czy kamieni.
Jeśli cokolwiek premier Tusk i jego ministrowie zaniedbali, to przestraszenie przyrody w takim stopniu, żeby potem nie podskakiwała. Trzeba było zagrozić jej aresztowaniem, pobiciem czy generalnie torturami. Nie zagrozili, to jak już wylało przyroda była na tyle bezczelna, że Tusk musiał brodzić w jakimś błocku i paskudzić sobie wymuskaną stylówkę w postaci kurteczki i dżinsów. Przyroda dostałaby po pysku, to przestałaby robić takie numery. Tusk o tym zapomniał, ale że taki szef MSW Siemoniak o tym nie pomyślał, to hańba. Poprzedni minister, pan Bobas, na pewno by pamiętał i sprawił przyrodzie prewencyjne manto.
Nie ma sensu się tłumaczyć albo udawać, że żadnych zaniedbań nie było. Trzeba to wziąć na klatę w ten sposób, że winne jest Prawo i Sprawiedliwość oraz rządy Mateusza Morawieckiego. Zresztą to się już dzieje, a prym wiodą najmniej w tej sprawie skompromitowane Monika Wielichowska, Urszula Zielińska czy Małgorzata Tracz. One już kilka lat temu wiedziały, że jakieś zbiorniki retencyjne to bzdura i wywalanie pieniędzy w wodę, skoro i tak potem nikt nie wie, czy przed wielkimi deszczami wypuszczać wodę, czy czekać aż już nie będzie gdzie jej wypuścić. Nie ma zbiorników, to nie ma takich dylematów. Tym bardziej że - jak mówił prezydent Bronisław Komorowski - „woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, ale potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku”.
Na pewno premier Donald Tusk, jego ministrowie i służby wyciągną wnioski na przyszłość. I nie będzie to wdrażanie procedur czy analizowanie prognoz, ale trzeba po prostu przyrodę zamknąć, najlepiej do karceru. I regularnie jej obijać mordę, czy jakiś jej odpowiednik, żeby nie miała sił i ochoty – najpierw na ulewne deszcze, a potem na powodzie, zalania i niszczenie całych miast. Akcją dania przyrodzie, jak to się mówi na szczytach obecnej, wyrafinowanej władzy, „wpie…ol” mógłby kierować pan Bobas. Albo pan płk Sienkiewicz. Oczywiście zawsze pod nadzorem i z upoważnienia pana premiera Tuska.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/706731-nie-postraszyli-przyrody-to-tusk-musial-brodzic-w-blocku