Powołanie Michela Barniera na premiera Francji może oznaczać miesiące paraliżu politycznego i dryfowania państwa w obliczu największego kryzysu finansowego w historii V Republiki.
Prezydent Francji osiągnął mistrzostwo w mieszaniu herbaty. Po katastrofalnych dla swego ugrupowania wyborach do Parlamentu Europejskiego rozwiązał Zgromadzenie Narodowe i ogłosił przyspieszone wybory krajowe. Wszystko po to, by mobilizując wyborców powstrzymać zwycięzców, czy Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen.
Manewr po części się udał, bo dzięki sztuczkom politycznym i proceduralnym, na które pozwala niezwykle skomplikowana ordynacja wyborcza, ugrupowanie Marine Le pen zajęło ledwie 3 miejsce i ma „tylko” 143 deputowanych. W poprzedniej kadencji miało 9. Zwycięzcą wyborów okazał się Nowy Front Ludowy już w samej nazwie nawiązujący do przedwojennego komunistycznego Front Populaire, który Francuzom zainstalował Stalin.
Przyspieszone wybory okazały się więc mieszaniem herbaty w lewą stronę. Zwycięski Front, w którym najsilniejszymi dywizjami dysponuje skrajna lewacka Francja Nieujarzmiona (La France Insoumise) Jeana Luca Melenchona zażądał więc stanowiska premiera. Sam trockista Melenchon ogłosił, że gotów jest podjąć wyzwanie i zainstalować się w Hotelu Matignon - siedzibie premiera.
Pół Francji zareagowało z przerażeniem, ale właśnie rozpoczynały się Igrzyska Olimpijskie, więc trochę o sprawie zapomniano. Sama lewica wiedząc, że komunista Melenchon trudny będzie do zaakceptowania wysunęła nowa propozycję - socjalistyczną działaczkę z paryskiego merostwa Lucie Castets. Macron grał jednak na zwłokę i znów zaczął mieszać herbatę. W fusach dostrzegł Michela Barnier, odwiecznego eurokratę, działacza Partii Republikanie, która zajęła w wyborach dopiero 5 miejsce i to jego po 50 dniach mieszania wyznaczył na stanowisko premiera.
Macronowi udało się więc „oszukać” mniej więcej 3/4 Francuzów - z jednej strony wyborców lewicy, a z drugiej zwolenników prawicy. Poparcie dla prezydenta sięga nędznych 25%. Dwa skrajne, ale największe obozy polityczne we Francji zostały pominięte przy podziale łupów i Francją mają rządzić ci co zawsze.
Barnier to jeden z tych ludzi, którzy całe życie zajmują się polityką. Są odwiecznymi, ministrami - polityk w czasie swej kariery kierował resortami ochrony środowiska, spraw europejskich, rybołówstwa i rolnictwa, a także spraw zagranicznych. W międzyczasie był unijnym komisarzem ds. polityki regionalnej, komisarzem ds. spraw rynku wewnętrznego, zastępca przewodniczącego Komisji Europejskiej, specjalnym doradcą Komisji ds. bezpieczeństwa i polityki obronnej i głównym negocjatorem ds. Brexitu. To z powodu tej ostatniej funkcji może być kojarzony przez część polskiej publiczności. Zastąpił bowiem w tej roli Donalda Tuska. Ten prowadził negocjacje tak nieudolnie i w tak arogancki sposób, że wszyscy - i w Unii i Wielkiej Brytanii mieli go dość. Dlatego zastąpił go Francuz. Tak więc Barnier to prawdziwy człowiek renesansu, taki Leonardo da Vinci polityki. Coś jak von der Leyen.
Teraz do wszystkich tytułów i zasług Barnier może dopisać sobie premierostwo. Reakcje polityczne we Francji były jednoznaczne. Lewica oświadczyła, że nie poprze żadnego rządu na którego czele nie stanie jej wybranka Lucie Castets. Wybór Barniera oprotestowało też Zgromadzenie Narodowe, choć podobno Macron ustalił jego nominację z Marine Le Pen. Poseł Zjednoczenia Jean-Philippe Tanguy oznajmił, że Barnier jest skamieliną z „Parku Jurajskiego”.
Sprzeciwimy się każdemu kto dalej będzie rujnował Francję. A dużo jest takich ludzi, zwłaszcza, że ciągle bawimy się w Park Jurajski szukając skamielin, które chcemy przywrócić do życia.
skomentował Tanguy.
Pan Barnier jest nie tylko skamieliną, ale też skamieniał od życia politycznego. Wszystko czego się dotknął zamieniało się w porażkę. Nawet na poziomie europejskim.
Macron nie musi się na razie przejmować całkowitym brakiem poparcia dla Barniera. Powołanie premiera to wyłączna prerogatywa prezydenta i nie potrzeba mu do tego nawet głosów w Zgromadzeniu Narodowym. Jedyne co parlament może zrobić to uchwalić wotum nieufności, ale to oznacza ryzyko kolejnych przyspieszonych wyborów i tego, że nie da się już kolejny raz sztuczkami ograć partii Le Pen. Stan byle jakiego trwania mniejszościowego rządu może trwać miesiącami. To zaczyna być już w Zachodniej Europie standardem.
Macron teoretycznie osiągnął cel. Tak namieszał, że udaje się jego ludziom wciąż kontrolować państwo. Problem polega na tym, że tym mieszaniem Macron nie rozwiązał żadnego problemu społecznego, politycznego, czy gospodarczego. Żadna nowa wizja się nie pojawiła. Poparcie dla Zjednoczenia Narodowego pozostaje na rekordowym poziomie, skrajna oszalała lewica jest zmobilizowana jak nigdy, ale władcy i właściciele Francji mogą sobie żyć złudzeniami, że nic się nie dzieje, że wszystko pozostanie po staremu. Tylko plebsowi rzuci się ewentualnie jakiś ochłap i bal i teatr mogą trwać.
Kłopot polega na tym, że tych resztek z pańskiego stołu zaczyna brakować i nawet na bułki jak w czasach Rewolucji Francuskiej może zabraknąć. Francja pogrąża się w wielkim kryzysie finansowym. Szef Trybunału Obrachunkowego Pierre Moscovici oświadczył, że przyszłoroczny budżet, który musi przedstawić nowy rząd, będzie „najtrudniejszy w historii V Republiki”. Tę ustanowiono w 1958 roku.
Projekt ma być złożony przed Zgromadzeniem Narodowym do 1 października, a nawet nie wiadomo, czy do tego czasu uda się Barnierowi poskładać nowy rząd. Moscovici ostrzega, że jeśli nowy gabinet dostałby votum nieufności to Francja nie będzie miala budżetu i znajdzie się w sytuacji „zamknięcia” - shot downu. Urzędnicy nie dostaną pensji, a poddani świadczeń - zasiłków, emerytur etc.
W tm roku Francji grozi deficyt budżetowy w wysokości 5,6% a nie 5,1% jak to zapisano w ustawie budżetowej. W przyszłym roku ma wynieść 6,2%. Francja, której dług sięga 111% PKB została objęta unijną procedurą nadmiernego deficytu, co w teorii oznacza, że powinna ciąć wydatki. Jak wiadomo w Unii są jednak państwa pierwszej kategorii, których zasady dla krajów pośledniego gatunku jak Polska, Węgry etc nie dotyczą.
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że eurokraci, technokraci starają się te problemy rozwiązywać, bo kolejne klęski finansowe grożą upadkiem euro. Tego europejskie korporacje by nie przeżyły. Dlatego też jednym z najważniejszych zadań nowego premiera jest pilnowanie tzw. reformy emerytalnej. Polega ona na siłowym w sensie dosłownym, podwyższeniu wieku emerytalnego. Niech więc nikogo nie dziwią manewry Donalda Tuska wokół tego tematu. Jego ekipa potrafi tylko powielać pomysły z Zachodniej Europy i słuchać wytycznych Brukseli.
Ludzie, którzy obecnie władają Europa wiodą ją ku katastrofie. To nie jest zwrot publicystyczny na potrzeby tego tekstu. To też diagnoza, którą postawił w zamówionym przez Komisję Europejską raporcie o stanie gospodarki, były szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi. Według włoskiego eurokraty Unia potrzebuje inwestować rocznie 800 miliardów euro by dotrzymać tempa Stanom Zjednoczonym i Chinom. Bez takich nakładów
Unię czeka powolna agonia
twierdzi Draghi. Wskazuje on, że dochód rozporządzalny w ciągu ostatnich dwóch dekad w USA w porównaniu z Europą urósł dwukrotnie.
Jeśli Europa nie stanie się bardziej produktywna, będziemy zmuszeni dokonać wyboru. Nie będziemy w stanie od razu stać się liderem w dziedzinie nowych technologii, symbolem odpowiedzialności klimatycznej i niezależnym graczem na arenie światowej. Nie będziemy w stanie sfinansować naszego modelu społecznego. Będziemy musieli ograniczyć niektóre, jeśli nie wszystkie, nasze ambicje.
Za tymi słowami kryje się zapowiedź radykalnego ubożenia Europejczyków. Model państwa opiekuńczego już jest właściwie w ruinie. Draghi przedstawi w 400-stronicowym raporcie rekomendacje. Mają je niby przyjąć wszystkie państwa Europy. Można się domyślić tylko, co takie skamieliny jak Draghi mają Europejczykom do zaproponowania.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/705615-europejska-skamielina-premierem-francji