„We wnioskach pokontrolnych NIK w ogóle nie ma mowy o skierowaniu jakichś doniesień do prokuratury” - mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl prof. Jan Żaryn. W ten sposób były dyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej odnosi się do zarzutów, jakie usiłuje pod jego adresem formułować MKiDN oraz Adam Leszczyński, nowy szef IDMN. Prof. Żaryn nie ma wątpliwości, że ataki na niego mają podłoże polityczne, a losy Instytutu są niepewne, gdyż „następuje daleko idące celowe marnotrawstwo jego dorobku”.
wPolityce.pl: Kierowany przez Mariana Banasia NIK stwierdził w raporcie, że doszło do nieprawidłowości przy przyznawaniu pieniędzy z Funduszu Patriotycznego przez Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej. Nowy dyrektor instytutu Adam Leszczyński grzmi, że zawiadomi prokuraturę. Jak pan to odbiera?
Prof. Jan Żaryn: W tych wnioskach pokontrolnych NIK w ogóle nie ma mowy o skierowaniu jakichś doniesień do prokuratury. To oznacza, że zapowiedzi składane przez obecne kierownictwo Instytutu oraz MKiDN o zawiadomieniu prokuratury mają charakter polityczny czy też uznaniowy. Jeśli wczytamy się w te wnioski NIK, to znaczna ich część brzmi jak zalecenia na przyszłość. Żeby jednak odnieść się do nich, to musiałbym je znać przed ogłoszeniem. Mnie do treści wstępnego raportu nie dopuszczono. Zawsze przecież system można doskonalić, więc odniósłbym się do tych uwag merytorycznie.
Nie dano panu szansy wypowiedzenia się, obrony?
Raport NIK dotarł do mnie w formie ostatecznej dopiero teraz, dlatego nie mogłem się do niego wcześniej odnieść. Podstawą działania Funduszu Patriotycznego był oczywiście regulamin, który z konkursu na konkurs był weryfikowany. Przy udziale Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego był stale korygowany, bo nabieraliśmy coraz większego doświadczenia. Korekty wynikały z konieczności wyeliminowania niedoskonałości i były wprowadzane dopiero po kolejnym konkursie. Za każdym razem regulamin w zmienionej wersji był akceptowany przez MKiDN, w tym jego służby prawne oraz finansowe, departamenty merytoryczne. Ci urzędnicy dalej pracują w ministerstwie. Większość formułowanych przez NIK zarzutów o rzekome nieprawidłowości można w sposób prosty obalić. Moja odpowiedź jest tu prosta: mogłem tak postąpić, bo było to zgodne z regulaminem.
Jak zatem podejmowano decyzje o przyznaniu funduszy?
Było kilka poziomów decyzyjnych. Pierwszy stanowili eksperci, którzy w ramach swojej suwerenności przyznawali odpowiednią pulę punktów, nikt w to nie ingerował. Mieli prawo do wystawiania ocen w konkursie, a ja nawet nie wiedziałem, który z ekspertów otrzymał dany wniosek. Udało mi się uzyskać zgodę na to, aby w regulaminie wprowadzić także wyższy stopień oceny. W tym drugim poziomie uczestniczyli nie tylko eksperci, ale i dyrektor Instytutu. Przy pełnym uszanowaniu werdyktu ekspertów powstawała podstawowa lista rankingowa. W tym węższym gronie, na jej bazie, na tzw. panelu podejmowaliśmy wspólnie z ekspertami ostateczną decyzję już pod moim kierownictwem. Chodziło o możliwość korygowania listy poprzez dodawanie ograniczonej puli punktów i przede wszystkim przyznawania konkretnych kwot. Moim celem było dążenie do tego by jak najwięcej projektów można było dofinansować, ale to obniżało kwotę przyznawaną konkretnemu projektowi. Jako dyrektor IDMN miałem zdecydowanie większą wiedzę na temat polityki historycznej prowadzonej przez Instytut. O niej mówił statut IDMN.
Czyli najważniejsza była realizacja złożeń statutu?
Kiedy miałem spotkania z ekspertami to zawsze im mówiłem, że Fundusz Patriotyczny jest funduszem Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego. Ma on taki, a nie inny statut i w związku z tym - przy pełnym szacunku do jakości składanych wniosków - zawsze mając pewien wybór należny się kierować świadomością celów Instytutu. Tym celem jest oczywiście wspieranie projektów obejmujących dziedzictwo obozu narodowego i katolicyzmu społecznego. Dotowaniem innych projektów zajmowały się inne instytucje, jak NIW czy NCK. Oczywiście mieliśmy także inne priorytety, np. w roku beatyfikacji rodziny Ulmów, ekspercie honorowali projekty miękkie poświęcone tej rodzinie męczenników. W ramach polityki historycznej instytutu regulamin pozwalał ostateczną listę beneficjentów ustalać na tym wyższym piętrze decyzyjnym. W ten sposób, nie mogliśmy obalić eksperckiej decyzji, tylko dodatkowo nadać punkty, które mogły zmienić kolejność wniosków i wzmocnić finansowo niektóre projekty.
Czy podejmował pan decyzje samodzielnie, jednoosobowo?
Tak, nadal zgodnie z regulaminem. Były rzeczywiście takie sytuacje. W przypadku dofinansowania projektu a nie sfinansowania w całości, druga strona musiała zdecydować czy przyznane jej środki są wystarczające. Ostateczna umowa była zależna od zgody obu stron, czyli także zgody wnioskodawcy. Przypomnę, że to wszystko działo się już po publicznym ogłoszeniu listy beneficjentów. Dana instytucja - jakieś stowarzyszenie. fundacja czy ośrodek kultury - mogła przecież uznać, że otrzymała za mało pieniędzy i rezygnuje z umowy na dofinansowanie. Cały problem polegał na tym, że to miało miejsce już poza terminem konkursowym. Jeśli ktoś rezygnował w takiej sytuacji, to trzeba wziąć odpowiedzialność za to, co z tymi pieniędzmi należy zrobić. W związku z takimi sytuacjami w regulaminie powstał punkt, który wprowadzał trzeci organ decyzyjny. Tym trzecim poziomem oceny merytorycznej był personalnie dyrektor Instytutu, czyli ja. Zgodnie z prawem miałem możliwość interweniowania w sytuacjach nieprzewidywalnych, kiedy partner się wycofywał - a miał prawo do niepodpisania umowy i zrezygnowania z dotacji - a pewna kwota pieniędzy była zawieszona. W MKiDN zgodzono się na takie logiczne rozwiązanie
Czym się pan wtedy kierował?
W raporcie NIK pojawia się w taki zarzut, że wybrałem z listy podmiot nie będący na pierwszym miejscu na swoistej liście rezerwowej, tylko któryś w kolejności. Tak było w przypadku filmu dokumentalnego dotyczącego Jerzego Kurcyusza. Tyle, że ja uszanowałem decyzję ekspertów w tym przypadku. Było jednak za mało punktów, aby na tym drugim poziomie decyzji - w tym drugim węższym gronie - te punkty skutecznie dodać. Kiedy jednak pojawiła się możliwość - mówimy tu o trzecim poziomie decyzji - to przyznałem te pieniądze. Było to oczywiste, że posiadam tu wiedzę większą niż eksperci. To przecież Instytut pozyskał spóźnię Kurcyusza, przygotowywany był o nim film, który powstawał tylko i wyłącznie dzięki temu, że posiadamy jego spuściznę w zasobach Instytutu, bo jego rodzina nam ją dała. To było oczywiste, że w tej sytuacji należy promować film o bohaterze, którego biografię promujemy jako Instytut. Przygotowywaliśmy także jego wspomnienia do druku. Eksperci nie musieli tego wszystkiego wiedzieć i znać całej tej wewnętrznej logiki tworzenia projektów w IDMN. Nie widziałem w tym żadnego zaniedbania, wręcz odwrotnie, korzystałem z przysługujących mi kompetencji. To ostatecznie ja podpisywałem umowy, i próbowałem w granicach prawa panować logicznie nad projektami, w tym przypadku dotyczącym postaci zasłużonej dla Polski w czasie II wojny światowej i dla „Solidarności”. Dzięki naszej aktywności w sali Górnośląskiej „Solidarności” powieszono tablicę ku czci adwokata Jerzego Kurcyusza. Pewnie, że to można traktować jako zarzut. Tyle tylko, że to wszystko było zgodne z regulaminem, który dawał mi pewne możliwości reagowania na sytuacje nieprzewidywalne.
Jest tam także zarzut o dobieraniu ekspertów do konkursu.
To jest prawda, ale moja odpowiedź jest tu także bardzo prosta. Mogłem tak postąpić, bo regulamin na to pozwalał. Podobnie jak regulaminy wielu innych konkursów. Eksperci powinni być lojalni wobec instytucji, godni zaufania, merytorycznie przygotowani do swojej roli i dlatego mieliśmy pewne priorytety w ich doborze. Niektórzy z tych ekspertów pracowali np. w MKiDN. Mieli potrzebną nam wiedzę o tym, czy te same wnioski nie są kierowane do rożnych innych podmiotów przyznających fundusze. To było niedozwolone i trudne do wykrycia. Nie miałem przecież żadnej służby o charakterze policyjnym, która by to sprawdzała. Ta lista ekspertów była dobierana jednak głównie ze względu na fachowość ludzi. Na przykład przy projektach edukacyjnych zależało mi na tym, aby byli to nauczyciele i oni oczywiście zostawali ekspertami. Naukowcy przy projektach edukacyjno-naukowych, filmowcy przy projektach dotyczących filmów dokumentalnych, itd. itd. Wnioski projektowe były składane lawinowo, bo po raz pierwszy do tej pory w Polsce wykluczane organizacje i projekty mogły być dofinansowywane. Przykładowo, jeśli dobrze pamiętam, w pierwszym konkursie złożono wnioski na ponad 600 mln złotych, czyli ok. 2000 wniosków, a my mieliśmy 30 mln do dyspozycji. Eksperci brali na siebie wielką odpowiedzialność.
Zdarzały się konflikty interesów? Na przykład kiedy jakiś ekspert miał miał związek z instytucją ubiegającą się o fundusze.
Jeśli chodzi o ekspertów, którzy mieli konflikt interesów, to przyjęliśmy zasadę, że nie mając odpowiednich narzędzi, nie możemy dokonywać niesprawdzalnych dla nas weryfikacji. Na samym początku prosiliśmy ekspertów by w ramach własnej uczciwości, przy powzięciu podejrzenia o możliwości zaistnienia takiego konfliktu informowali o nim dyrekcję i wyłączali się z tej części obrad podczas panelu lub nie rozpatrywali tych wniosków. Rzeczywiście kilka razy tak się zdarzyło, że ktoś zadzwonił do mnie i powiedział, że ma poczucie dyskomfortu i wolałyby tego nie robić. Tu chciałbym odnieść się do jeszcze jednego zarzutu, że zatrudniliśmy pracownika z zewnątrz, by pomagał nam przy realizacji konkursów. A chodziło o bardzo wykwalifikowaną osobę w ministerstwie kultury, która pomogła nam przeprowadzić pierwsze konkursy. Zwyczajnie nas tego nauczyła. Dlaczego miałem nie zatrudnić tak doświadczonej osoby?
NIK mówi o naruszeniu zasady równego traktowania podmiotów ubiegających się o wsparcie gdyż niektórzy mogli zmieniać treść wniosków przed dokonaniem ich oceny.
To nieprawda. Prawdą z kolei jest to, że każda organizacja i każdy wnioskodawca, jeśli zwrócili się do pracowników Instytutu odpowiedzialnych za Fundusz Patriotyczny i prosili o pomoc w uniknięciu błędów formalnych, to wówczas otrzymywali pomoc. Pomagaliśmy wnioskodawcom uniknąć błędów formalnych, bo oni mieli prawo do kontaktowania się z pracownikami. Ale obowiązku w tym zakresie nie było, jeśli ktoś nie chciał z nami się kontaktować, to oczywiście nie musiał. Poprawianie od strony formalnej wniosków nie jest czymś nielegalnym, to jest udzielanie pomocy przez instytucję publiczną, tym którzy tej pomocy chcą. Program Witkaca zawierał taką możliwość. Wiele organizacji prawicowych o takie dotacje występowała po raz pierwszy. Dlatego pomagaliśmy, jeśli ktoś tego chciał, a i tak między 5 a 10 proc. wniosków było odrzucanych z powodów formalnych. Przez ostatnie dziesięciolecia pieniądze otrzymywali miłośnicy innych systemów wartości, czy antywartości.
Nowy dyrektor Instytutu Adam Leszczyński będzie zawiadamiał prokuraturę.
Zwolnił dyscyplinarnie mojego zastępcą i jednego z pracowników odpowiedzialnego za Fundusz Patriotyczny. Rozumiem, że w ten sposób wprowadził stan wojny między obecnym a byłym kierownictwem C. Ja będę solidarny z moimi pracownikami. Adam Leszczyński w ogóle został mianowany po to, aby brutalnie przejąć Instytut z jego dobrami, a nie po to, aby kontynuować ten nasz 4-letni dorobek. Niestety następuje daleko idące marnotrawstwo tego dorobku, także w sensie materialnym, ale przede wszystkim duchowo- kulturowym. To nazywa się wrogim przejęciem Instytutu. Dyrektor Leszczyński przejął bezcenną spuściznę przekazywaną IDMN przez rodziny narodowców. Nie ma co ukrywać, że oni przekazywali te archiwalia dlatego, że to ja byłem jego dyrektorem. Do głowy im nie przychodziło, że ta instytucja może trafić w ręce osób, które będą publicznie wyrażały otwarcie brak szacunku do dorobku obozu narodowego i katolicyzmu społecznego. Można to nazwać mianem „pewnego kulturowego zjawiska”. Pisał o tym zgrabnie Rafał Ziemkiewicz, trawestując nieco, to tak, jakby Grzegorzowi Braunowi, po jego wyczynie w Sejmie, zaproponowano w ramach nagrody posadę dyrektora Muzeum POLIN. Tak właśnie stało się z naszym Instytutem i to obraża rodziny narodowców, które zdecydowały się przekazać, bardzo cenne materiały. Nie widzę entuzjazmu nowej dyrekcji Instytutu, by pielęgnować ten dorobek dokumentacyjny. Przypomnę, że w czerwcu miał ruszyć portal, który miał pokazać – etapowo – ponad 200 tys. zeskanowanych do tej pory dokumentów. To marnotrawstwo jest celowe. Instytut jest w rękach ludzi, którzy nie mają w swoich celach badawczych prezentowania dorobku myśli narodowej i katolickiej. Wiemy skąd się wywodzą. To środowisko „Gazety Wyborczej” i „Krytyki Politycznej”. Na szczęście deklarują,że wkrótce założą inny instytut. Tak będzie uczciwiej.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Robert Knap
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/693779-prof-zaryn-we-wnioskach-nik-nie-ma-mowy-o-prokuraturze