Nie ma nic gorszego niż bon moty, które bawią tylko ich autora. Z sali sejmowej dobiegają wprawdzie chichoty, gdy marszałek Szymon Hołownia raczy posłów swoimi złotymi myślami, ale to wyraźnie kurtuazyjne, żeby nie czuł się niezręcznie. Problemem jest to, czy chodzi o bon moty czy o suchary w czasach PRL zwane „złotymi myślami z bakelitu”. Język Szymona Hołowni składa się bowiem w większości z czegoś, co można nazwać mądrościami z rozmów u cioci na imieninach.
Na rodzinnych imprezach zwykle znajduje się jakiś wuj (rzadziej ciocia), który pozjadał wszystkie rozumy i nie może się oprzeć swej pasji dydaktycznej, czyli uświadamianiu uczestników, jak powinni myśleć czy interpretować fakty. Przy tym taki wuj odgrywa równiachę, czyli raczy współbiesiadników wicami, które w ogromnej większości są właśnie złotymi myślami z bakelitu. Taki wuj ma niepohamowaną potrzebę zagajania, gdyż nie tylko uwielbia mówić, ale też upaja się własnym głosem oraz głęboko wierzy, że upajają się też słuchacze.
Zupełnie nieważna jest treść, ważny jest sam akt mowy, w językoznawstwie nazywany fatyczną funkcją języka. Chodzi o podtrzymanie rozmowy, drugorzędne jest natomiast przekazywanie jakichś informacji, wiadomości czy spostrzeżeń. One oczywiście siłą rzeczy się pojawiają, bowiem nie da się podtrzymywać rozmowy samymi „yhm”, „aha”, rozumiem”, „ojej”, „o matko”. Jakieś treści się pojawiają, tylko są podporządkowane lejącej się strumieniem mowie i samozachwytowi mówiącego. Przy czym im dłużej mówi, tym bardziej się upaja. Nie od rzeczy byłaby więc analogia z osobami na rauszu. Tu dopalaczem jest mowa, jej brzmienie.
Osoby upojone własną mową są trudne do opanowania, bo najczęściej to one same decydują (mają stosowną władzę), jak długo mogą się upajać, a zwykle jest trwa to o wiele za długo. Upojenie ma tę cechę, że traci się kontrolę nad czasem. Nieprzypadkowo tzw. lajfy (live) Szymona Hołowni po wyborach prezydenckich w 2020 r. sprawiały wrażenie niemających końca, nawet gdy były rozdzielone wieloma godzinami bez mówienia do publiczności (przeważnie internetowej). To był jeden wielki strumień mowy.
To wprawdzie rewolucja, że druga osoba w państwie w takim miejscu jak Sejm mówi językiem z innej rzeczywistości, ale chyba nie o to chodzi, żeby to był język z imienin u cioci Kloci. Oczywiście niefunkcjonalny, męczący i sztuczny jest też żargon urzędniczy czy też nowomowa, jakiej w parlamencie słuchamy od dekad, ale nawet, gdy jest ona okropna, zamysłem czy też celem jest zachowanie jakiej takiej powagi. Szymon Hołownia postanowił wydać wojnę powadze i już odnosi sukcesy.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nowy marszałek Sejmu był biegły w posługiwaniu się ironią. To wprawdzie bardzo użyteczne i wyrafinowane narzędzie, tylko powinno działać bez zapowiedzi czy gestów w stylu: „Uwaga, ironia!” i wymuszaniu reakcji sali poprzez oczekiwanie na aplauz i entuzjazmowanie się, zanim jakaś reakcja nastąpi.
Wynalazkiem Szymona Hołowni jest jeszcze to, że łączy język z imienin u cioci Kloci z mową tzw. gimbazy (gimby), czyli zwykle nastolatków. Towarzystwo na imieninach to nie jest otoczenie, które mobilizuje i odmładza, choć chce się w nim brylować, bo jest nadzwyczajnie plotkarskie i zapewnia stosowną popularność oraz rozpoznawalność. Ale przyszłościowa jest gimbaza. Także dosłownie – jako przyszli wyborcy. Zupełnie na miejscu jest więc kokietowanie gimby, także przy pomocy elementów jej języka.
Zachwyty Szymonem Hołownią i jego stylem, w którym rozpoczął urzędowanie jako marszałek Sejmu wynikają z połączenia języka z imienin u cioci Kloci z mową gimbazy. Ten pierwszy jest towarzysko dominujący, ten drugi świadczy o byciu na czasie, o nastawieniu na młodych i na przyszłość. Gdy chodzi o młodych, to wprawdzie mowa Szymona Hołowni jest zbyt rozwlekła i w ogóle jest jej za dużo (młodzi lubią półsłówka i jak najkrótsze komunikaty, także obrazkowe), ale on przynajmniej poświęca młodym jakąś uwagę.
Język z imienin u cioci Kloci jest właściwie sprzeczny z mową gimbazy, ale Szymon Hołownia odgrywa rolę „prawdziwka”, który nie łączy ich celowo, a tylko bardzo się stara budować mosty. I właściwie trudno rozstrzygnąć, czy on tylko gra, czy jest naturszczykiem, W każdym razie chce być naturszczykiem, co tylko przysparza mu zwolenników przekonanych, że on to robi spontanicznie i z dobrej woli. I w tym, bez ironii, tkwi zasługa oraz przewaga nowego marszałka Sejmu, że on całkiem udatnie wciela się w rolę naturszczyka.
Czy wynalazek Szymona Hołowni coś zmienia w polskiej polityce, w funkcjonowaniu Sejmu? Niewiele, ale odwołuje się do inności. To taki język, jaki społeczeństwo zna z telenowel, przypadkowych rozmów, rodzinnych imprez, ze sposobu, w jaki młodzi komunikują się poprzez media społecznościowe. Dominuje w nich banał i trywialność, ale tak samo jest w codziennym życiu. Klasa polityczna próbuje się od tego dystansować, bo uważa, że pozycja społeczna nie pozwala jej pozostawać wyłącznie na poziomie banału i trywializmów.
Szymon Hołownia poziom banału i trywializmu uświęcił, wyniósł do „laski marszałkowskiej”. I nie widać, żeby się przejmował popadaniem w infantylizm. Skoro sporo osób to akceptuje, jest to sposób na robienie kariery i zasięgów. I Hołownia maksymalnie to wykorzystuje. W tym sensie jest marszałkiem na wskroś ludowym. A przaśność jego bon motów staje się siłą, a nie obciachem – przynajmniej dopóki gwarantuje mu popularność.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/672212-szymon-holownia-dokonal-epokowego-przelomu