Parlament Europejski wykonał kolejny krok do zmiany unijnych traktatów i większego podporządkowania państw narodowych brukselskiej centrali, a właściwie niemiecko-francuskiej hegemonii. Do zwieńczenia tego procesu jeszcze droga daleka, ale walec jedzie i wcale nie zwalnia. Dlatego tym uważniej warto wsłuchiwać się w głos Berlina i w to, co Niemcy planują wobec Polski. Ciekawe wnioski przynosi lektura książki „Nie budujemy IV Rzeszy”, czyli wywiad-rzeka z b. ambasadorem RFN w Polsce Arndtem Freytagiem von Loringhovenem, jaki przeprowadził Jędrzej Bielecki z „Rzeczpospolitej”.
Obszerną recenzja tej publikacji ukazała się w aktualnym wydaniu tygodnika „Sieci”. Serdecznie zachęcam do przeczytania i poznania głównych wątków, jakie wyłaniają się z opowieści dyplomaty.
A lektura to zadziwiająca, niekiedy wręcz wstrząsająca. Mamy w niej bowiem dwóch rozmówców ustawionych w kontrze do oczywistych interesów państwa polskiego. Sam Bielecki to człowiek odpowiednio nasycony niemiecką narracją. Jest częstym gościem konferencji organizowanych przez fundacje zza Odry, obficie finansowane przez rząd w Berlinie. Nie dziwi więc pozycja przyjmowana przez dziennikarza – zajadłego wroga polityki polskiego rządu, po którego stronie widzi on wyłączną winę za pogorszenie relacji z Niemcami. Na tej fałszywej konstatacji Bielecki nie kończy, a idzie dużo dalej. Gdy von Loringhoven pozwala sobie na stwierdzenie, że Polska staje się poważnym kandydatem dla skutecznego przewodzenia w Unii, Bielecki go wręcz sztorcuje: „Czy jednak to nie zbyt optymistyczna ocena przeznaczenia Warszawy?”. Po chwili pyta: „Skoro Polska potrzebuje nadzoru Brukseli, aby pozostać demokracją, może nie dorosła do suwerenności?”, a w samym wstępie martwi się, że „zachęcając Donalda Tuska do wyjazdu do Brukseli, kanclerz wydatnie przyczyniła się do przejęcia władzy przez PiS”. Po 15 października Bielecki nie posiada się ze szczęścia, czemu daje publicznie wyraz. No cóż, jak to napisała przed paroma miesiącami popularna na platformie X Emilia Kamińska, „każdy Niemiec chciałby mieć takiego Polaka”. Dziś, gdy „Rz” została przejęta przez imperium George’a Sorosa, Bielecki będzie mógł z lubością dokręcać śrubę nagwintowaną w Berlinie.
Co zaś ma nam do powiedzenia pan ambasador? Przede wszystkim wyzierają z jego słów sprzeczności.
Ot, choćby kwestia kolegialnego bądź arbitralnego podejmowania decyzji w Unii. Z jednej strony słyszymy bowiem o konieczności solidarnego z innymi państwami szukania rozwiązań problemów Wspólnoty. Z drugiej zaś, von Loringhoven mówi:
Merkel podejmowała w dalece samodzielny sposób decyzje w czasie kryzysu migracyjnego, nie dzieliła się nimi z nikim, nawet z niemieckim parlamentem. Rozumiem żal w tego powodu. Jednak czasami przywództwo wymaga podejmowania decyzji w pojedynkę.
To wbrew idei zjednoczonej Europy i wbrew traktatom. Nie ma takiego obszaru, w którym decyzje rzutujące na całą Unię jakikolwiek polityk mógłby podejmować jednoosobowo. A niemiecki dyplomata niemalże przyznaje, że to modus operandi Berlina. Z książki dowiadujemy się bowiem, że kanclerz Olaf Scholz „uznał, że przed poszerzeniem Unia musi przejść na system podejmowania decyzji kwalifikowaną większością w sprawach zagranicznych i finansowych”. Ot, uznał sobie, a pozostałe 26 państw mają się do tego uznania dostosować.
Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, w jaki sposób będą podejmowane decyzje w Unii po zmianie traktatów i wzmocnieniu i tak zbyt dużej już pozycji Niemiec? Von Loringhoven wskazuje, że kolejne kwestie do narzucenia państwom Wspólnoty to poszerzenie strefy euro i wspólna polityka azylowa,m które nazywa „niedokończonymi projektami”. I jasno zapowiada, że metodą do osiągnięcia tego celu będzie przećwiczony na Polsce szantaż finansowy Komisji Europejskiej, który „można by zastosować w przyszłości w wielu innych obszarach”.
Druga sprzeczność dotyczy rzekomego zrozumienia swoich politycznych błędów przez niemieckie władze. Jeśli szczere miałyby być te słowa von Loringhovena:
Próba narzucenia obowiązkowych kwot uchodźców przez Brukselę, co wspierały Niemcy, była moim zdaniem politycznym błędem. Nie wsłuchaliśmy się wówczas wystarczająco w głosy z Polski i innych krajów Europy Środkowej. Postrzegaliśmy ich opór jako brak gotowości dzielenia się przez te państwa ciężarem migracji, nie doceniliśmy ich obaw. Państwa te po prostu nie były na to gotowe,
to dlaczego dziś Niemcy robią dokładnie to samo? Czymże bowiem jest wciskany na siłę „pakt migracyjny” i zawarta w nim „przymusowa solidarność”?
Sprzeczność trzecia wyłania się z tego zdania ambasadora:
Karykaturalny wizerunek Niemiec chcących zbudować europejskie superpaństwo jest fałszywy. Niemcy zawsze trzymały się idei subsydiarności: jeśli można coś skuteczniej przeprowadzić na niższym poziomie władzy, bliżej ludzi, to nie powinno to być robione w Brukseli. To zresztą jest zgodne z federalizmem, który mamy w naszym własnym kraju.
Piękne, ale nie do kupienia przez kogoś, kto nawet pobieżnie śledzi aktualne wydarzenia. Wszak narzucane w tej chwili zmiany traktatowe, zabranie państwom kilkunastu fundamentalnych obszarów polityki i przeniesienie ich do kompetencji dzielonych UE to dokładne przeciwieństwo tego, co wmawia nam von Loringhoven.
I tak jest w każdej kwestii. Fakty to jedno, a słowa jednego z ważniejszych niemieckich urzędników (to nie tylko były ambasador, ale też szef niemieckiego wywiadu BND oraz wywiadu NATO) – drugie.
Z książki dowiemy się również np. tego, że
-
Zakon Krzyżacki „przyniósł rzadko spotykaną w średniowiecznej północno-wschodniej Europie kulturę”, ojciec ambasadora (oficer Wehrmachtu i adiutant najpierw gen. Guderiana, a później samego Hitlera) wierzył, że nie należy do organizacji zbrodniczej;
-
von Loringhoven w 2019 r. nie miał pojęcia, jak bardzo Niemcy są uzależnione od rosyjskiego gazu (przypomnijmy: mówi to były szef wywiadu, poważny dyplomata, z doświadczeniem na placówce w Moskwie);
-
Angela Merkel wolała czerpać wiedzę o Rosji z prasy lub osobistych kontaktów z Putinem niż od BND;
-
odmienne podejście Niemców do wypłaty odszkodowań wojennych dla Żydów i Polaków można tłumaczyć m.in. tym, że… w inny sposób byli oni mordowani: „Większość Żydów zakończyła życie w fabrykach śmierci. (…) Barbarzyńskie morderstwo niemal równej liczby nie-żydowskich obywateli Polski zostało natomiast dokonane w wielu różnych miejscach i przez to być może stało się mniej widoczne, choć to nie powinien być żaden argument.” Nie powinien, a został przywołany…
Podsumowując, książka Bieleckiego i von Loringhovena to lektura dla polskich czytelników o mocnych nerwach. No, chyba że czytelnik kibicuje złej fladze.
Cała recenzję tego wywiadu-rzeki znajdą Państwo w papierowym wydaniu tygodnika „Sieci” oraz w naszej Strefie Premium, dzięki której można w atrakcyjnej cenie wykupić prenumeratę pisma oraz uzyskać dostęp do ekskluzywnych treści online. Gorąco polecam!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/671887-bajka-o-zlych-polakach-i-dobrych-niemcach