„Jeśli ktoś życzy dobrze Unii Europejskiej, powinien być przeciwny systemowi marginalizującemu małe, unijne państwa. Nie ma w historii przykładu unii, która się rozpadła z powodu niedostatku centralizacji. Przeciwnie - wszystkie unie rozpadają się z powodu nadmiaru centralizacji, lekceważenia interesów części składowych tych unii” - ocenia w rozmowie z portalem wPolityce.pl skutki forsowanych zmian w unijnych traktatach prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski – politolog, nauczyciel akademicki, specjalista ds. polityki międzynarodowej.
wPolityce.pl: Komisja Spraw Konstytucyjnych Parlamentu Europejskiego (AFEC) przyjęła 25 października sprawozdanie zalecające daleko idącą zmianę unijnych traktatów: o Unii Europejskiej oraz o jej funkcjonowaniu. Bez wątpienia niesie ona nie tylko dla Polski wiele niebezpieczeństw gdy chodzi choćby o suwerenność i obronność państw-członków. Gdzie Pan Profesor widzi największe zagrożenia?
Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski: Zgadzam się, że to są bardzo niebezpieczne rzeczy. Te zmiany mają obejmować 65 obszarów merytorycznych integracji europejskiej, w tym dziedzinę, która jest mi najbliższa w sensie badawczym, czyli wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwo.
System głosowania w Radzie Unii Europejskiej - zgodnie z zapisami traktatu lizbońskiego - oparty jest na sile głosów poszczególnych państw proporcjonalnych do liczby ludności, w związku z tym zapewnia to absolutną dominację Niemiec i Francji, a w pewnych istotnych kwestiach merytorycznych - jak np. priorytet śródziemnomorski i kwestia redystrybucji imigrantów - również ludnych państw frontowych południowej flanki, czyli 60-milionowych Włoch i 45-milionowej Hiszpanii. To w połączeniu z 67-milionową Francją i 84-milionowymi Niemcami zapewnia przegłosowywanie w instytucjach unijnych praktycznie wszystkiego. To oczywiście także marginalizuje flankę wschodnią Unii, gdzie tylko Polska ma dość poważną liczbę 38 milionów obywateli.
Niestety Polacy nie bardzo sobie zdają sprawę z wielkości demograficznej poszczególnych krajów. Przypomnijmy więc, że Finlandia ma 5 milionów, Estonia 1300 tys., ok. 2 mln – Łotwa, niecałe 3 mln – Litwa, 5 mln Słowacja, 19 mln Rumunia, Węgry nieco poniżej 10 mln i 10 mln Czechy. Gdyby więc nawet cały ten nasz blok występował solidarnie przeciw decyzjom Niemiec i Francji – zawsze, w każdej strategicznej decyzji, będziemy przegłosowani!
Pamiętamy, kiedy w czerwcu 2021 roku - gdy Francuzi z Niemcami chcieli zaprosić Putina na szczyt Unii do Brukseli - tylko sprzeciw Polski, państw bałtyckich, skandynawskich, Holandii i Rumunii to zatrzymał. Po przyjęciu zmian, o których mówimy, kiedy zniesione zostanie prawo weta i przy systemie kwalifikowanej większości głosów, to już byłoby niemożliwe.
Podobne przykłady można by mnożyć - czy to dotyczące priorytetu śródziemnomorsko-afrykańskiego versus priorytet wschodnioeuropejski, czy łatwego przecież do przewidzenia resetu z Rosją.
Francja i Niemcy niewątpliwie będą do tego ostatniego parły. To wszystko się w tej chwili odbywa pod pretekstem, że Węgrzy blokują sankcje wobec Rosji. To jest nieprawdą w tym sensie, że Węgrzy się oczywiście targują i polityka węgierska jest dla nas niekorzystna. Nie można zresztą wykluczyć, że dzieje się to w porozumieniu z Niemcami do stworzenia tego pretekstu. Jednak faktem pozostaje, że wszystkie kolejne transze sankcji są zawsze przyjmowane i nikt ich nigdy skutecznie nie zablokował. A więc twierdzenie, że żeby skutecznie nakładać sankcje trzeba mieć kwalifikowaną większość głosów, jest nieprawdziwe.
A to jest tylko jeden z obszarów zmian.
Jeśli dodamy do tego np. edukację, która też ma być objęta centralnym zarządzaniem, będziemy mieli ustawione programy szkolne przez głosowanie większościowe w Brukseli - stosownie do tego, kto tam sobie co wymyśli w oparciu o własne ideologiczne widzimisię. Na dodatek to wszystko jest niedemokratyczne. Innymi słowy: wyborcy polscy – kiedy wspomniane na początku zmiany by weszły - nie będą mieć instrumentu zmiany polityki, choćby uważali ją za niesłuszną.
Trzeba pamiętać, że każde z państw członkowskich jest demokracją, a to oznacza, że żeby zostać kanclerzem Niemiec czy prezydentem Francji trzeba uzyskać odpowiednio poparcie wyborców niemieckich czy francuskich, a nie polskich, słowackich czy estońskich. I te państwa mają na tyle miażdżącą przewagę, by nie obawiać się, że ktoś w Brukseli wybierze im, wbrew nim, kanclerza czy prezydenta. Tymczasem wyborcy polscy, estońscy czy rumuńscy nie będą mieli wpływu na to, jak potoczą się dotyczące ich decyzje w systemie głosowania w Brukseli.
To - swoją drogą - jest najpewniejsza metoda rozbicia Unii.
Dlatego jeśli ktoś życzy dobrze Unii Europejskiej, powinien być przeciwny systemowi marginalizującemu małe państwa UE. Nie ma w historii przykładu unii, która się rozpadła z powodu niedostatku centralizacji. Przeciwnie - wszystkie unie rozpadają się z powodu nadmiaru centralizacji, lekceważenia interesów części składowych tych unii.
Bardzo sugestywny jest Pana dzisiejszy wpis na platformie X dotyczący wspomnianych zmian unijnych traktatów: „Wygląda na to, że UE ma zostać scentralizowana ‘to keep Americans out, Germans up and Russians in’ (aby trzymać Amerykanów z daleka, Niemców w górze i Rosjan w środku).
Ten wpis jest oparty na dokumencie ze stwierdzeniami współsprawozdawcy projektu zmian unijnych Helmuta Scholza ws. polityki zagranicznej, bezpieczeństwa i obrony.
Scholz pisze w nim wyraźnie o wejściu z NATO w spór, jeśli będziemy tworzyli tzw. europejską suwerenność i autonomię strategiczną. To zresztą nie jest coś nowego, co teraz zostało wymyślone. Słyszeliśmy przecież od Macrona o śmierci mózgowej NATO. Słyszeliśmy, że trzeba wydostać się spod dominacji amerykańskiej. Stąd moja trawestacja powiedzenia pierwszego sekretarza generalnego NATO Hastingsa Lionela Ismaya z 1949 roku, który powiedział, że NATO jest stworzone „to keep the Soviet Union out, the Americans in, and the Germans down” (żeby „Rosjan trzymać z daleka, Amerykanów przy sobie, a Niemców pod kontrolą” – przyp. RM). To jest oczywiście dla nas śmiertelne zagrożenie, ponieważ skończy się wpuszczeniem Rosji do Europy, podziałem stref wpływów i marginalizacją Polski.
We wspomnianym dokumencie Helmuta Scholza mamy wprost nazwaną konieczność „przekształcenia sił zbrojnych państw członkowskich UE w struktury obejmujące całą Unię”. To nic innego, jak próba rozbrojenia polskiej, rosnącej w siłę armii na rzecz tworu europejskiego, który – wszystko na to wskazuje - nie ma szans skutecznie obronić cokolwiek.
Opowieści o ambicjach Unii Europejskiej w dziedzinie wojskowej mają już 30 lat i skutek działań w tym kierunku jest zerowy. Nie chodzi więc o sprawną strukturę wojskową, bo ta nie powstanie. I jest to – swoją drogą - jeden z elementów populizmu mainstreamowego. Nie będzie samodzielnych zdolności europejskich za mniej niż 2 proc. PKB, a to właśnie forsują Niemcy. Nie będzie bardziej spoistej Unii przy redukcji funduszy na politykę spójnościową, więc to są wszystko tezy wzajemnie sprzeczne.
To, co jest groźne w wymiarze materialnym czy głosowaniu większościowym, to to, że Niemcom chodzi przede wszystkim bo integrację przemysłów uzbrojeniowych, a Francuzom o integrację przemysłów zbrojeniowych i zdolności ekspedycyjne w Sahelu (Afryka subsaharyjska). To oznacza zamówienia, czy też takie sterowanie funduszami europejskimi, do których będziemy się dokładali tak, jak teraz do Europejskiego Funduszu Odbudowy. W zamian będziemy dostawali po uważaniu – tak, jak z KPO - sprzęt wojskowy, który będzie trzeba zamawiać… oczywiście nie w Stanach Zjednoczonych, ale we Francji i w Niemczech. A kiedy będziemy w sytuacji zagrożenia, będziemy mogli usłyszeć z Berlina, że dostaw części zamiennych albo sprzętu nie dostaniemy, bo przecież „nie wolno wchodzić w wojnę atomową z Rosją”. Ukraińcy to już słyszeli. Nic nowego nie wymyślamy. Inna jeszcze sprawa, że dostawalibyśmy sprzęt, który sprawdza się w operacjach typu dyscyplinowanie milicji plemiennych Mali, w Czadzie czy Kongo, ale nie posłuży do zatrzymania np. natarcia rosyjskiej kolumny pancernej. Priorytety w tej kwestii ustalane byłyby nie w Polsce, ale w Brukseli.
To niechybnie oznaczałoby także osłabienie związków ze Stanami Zjednoczonymi, biznesowych i wojskowych. Jak tłumaczyć bierność Amerykanów wobec tych wszystkich propozycji?
Nie mam tu dobrych wiadomości. Amerykanie tak, jak się oddawali przez kilkanaście lat złudzeniu, że możliwy jest reset z Rosją, tak obecnie oddają się złudzeniu, że bezpieczeństwo europejskie oparte będzie na współpracy z Niemcami. Przecież temu służyły decyzje podjęte w Wilnie i tuż przed szczytem NATO w Wilnie: deklaracja prezydenta Bidena, że następnym sekretarzem generalnym NATO powinna być Ursula von der Leyen, brak wypowiedzenia aktu stanowiącego NATO-Rosja z 1997 roku i brak nadania Ukrainie statusu kandydata do NATO. Nadano jej status kandydata do Unii Europejskiej, co do niczego nie zobowiązuje. Ten proces przyjmowana Ukrainy do UE można prowadzić 30-40 lat i zakończyć np. negatywnym referendum we Francji.
Trzy wspomniane decyzje: brak wypowiedzenia traktatu z 1997 r, brak kandydatury Ukrainy do NATO i von der Leyen jako sekretarz generalny NATO - to wskazuje, że Amerykanie postawili na Niemcy. To, oczywiście, wymagało zmiany rządów w Polsce, i też się wszyscy do tego przyłożyli: i Niemcy, i Amerykanie. Widzimy np. postawę i rolę ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce – kogo popierał. No i Ukraińcy, którzy widząc, co się dzieje, i mając tego typu sygnały i z Waszyngtonu, i z Brukseli, uznali, że stawianie na Niemcy, a nie na Polskę, im się opłaca, co jest dla nich krokiem samobójczym i świadczy o nierozumieniu przez nich sytuacji.
Mówiąc krótko: nie mamy dobrych wiadomości znikąd. Teraz będą w Stanach Zjednoczonych wybory, klasa polityczna będzie skoncentrowana na wewnętrznych rozgrywkach. Jeśli będzie kryzys przy przejmowaniu władzy, to sytuacja stanie się dramatyczna, bo Rosja może próbować ją wykorzystać, a tu jeszcze przecież mamy po drodze wojnę na Bliskim Wschodzie.
Warto powiedzieć na koniec o jednym jeszcze zagrożeniu: wypchnięcie ze Strefy Gazy ludności, w tym również ew. bojowników Hamasu, może powodować, że będą oni przerzucani w tłumie uchodźców na Białoruś, a z Białorusi pchani na naszą granicę. To stanowi bezpośrednie zagrożenie. Oni mają przetrenowane przeskakiwanie przez granicę izraelską, a ta niewątpliwie była lepiej strzeżona, niż jakakolwiek granica w Europie. Scenariusze, nawet te najbardziej dramatyczne, zaczynają być możliwe w sytuacji, w której my będziemy mieli rząd taki, jaki się w tej chwili wyłania, czyli dosyć chaotyczny, a z drugiej strony dystansować się będziemy od USA, które będą z kolei pogrążone w wewnętrznej walce wyborczej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/668750-wywiad-zurawski-vel-grajewski-centralizacja-rozbije-unie