Wielokrotnie, podczas miesięcy medialnego bicia piany nad jedną listą pisałam, że żadnej jednej listy nie będzie, bowiem jest ona wyłącznie w interesie Donalda Tuska i jego ugrupowania. Liderzy partii opozycyjnych doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że podczas układania jednej listy zostaliby ograni, ich reprezentacja w Sejmie byłaby znacznie mniejsza niż w przypadku startu z osobnych list (o ile zostanie przekroczony próg wyborczy oczywiście), byłby problem z podziałem subwencji, a największym beneficjentem całego przedsięwzięcia byłby Donald Tusk. Listy do Sejmu, które zaprezentowała PO, tylko potwierdzają te obawy. Tusk okazał się bezlitosnym graczem wobec ludzi PO, dla reszty opozycji byłby jeszcze bardziej bezwzględny.
Medialne przepychanki w sprawie jednej listy trwały miesiącami. W tym czasie politycy opozycji przerzucali sobie Tuska niczym gorący kartofel. Władysław Kosiniak-Kamysz żenił PO z Lewicą, twierdząc, że łączą ich sprawy światopoglądowe. Lewica wpychała Tuska w ramiona Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, twierdząc, że choć Tusk kradnie lewicowe hasła, to w istocie bliżej mu do centrum. Politycy lewicy cały czas przekonywali, że dla nich najbardziej naturalną formą startu jest szeroka koalicja lewicowa, a nie wspólna lista w wyborach do Sejmu.
Gdy tylko Szymon Hołownia wyłamał się z porozumienia liderów opozycji w sprawie głosowania nad nowelizacją ustawy o Sądzie Najwyższym, został błyskawicznie i z ulgą okrzyknięty „grabarzem jednej listy”, a w kwietniu Marek Dyduch w wywiadzie z „Wprost” powiedział kilka słów prawdy, przyznając, że idea jednaj listy polega na tym, że Tusk ma wygrać, a reszta go nie obchodzi. Z Donaldem Tuskiem nikt po prostu nie chciał iść na jednej liście, bo wszyscy spodziewali się, że zostaną wykiwani.
Tak właśnie czuje się dziś wielu polityków PO, a upublicznione listy, to najlepszy dowód na to, że Tusk wobec nikogo nie ma żadnych skrupułów. Najdrastyczniejszym przykładem jest Grzegorz Schetyna, który wielokrotnie domagał się od Tuska programu i przebąkiwał, że antypisizm nie działa, a po ewentualnej porażce Tuska rozliczyłby go bez skrupułów, został kandydatem do Senatu, czego nie chciał, bo wie, że prawdziwą politykę robi się w Sejmie. Choć dziś twierdzi, że nie „odczuwa kandydowania do Senatu jako formy degradacji”, wszyscy wiedzą, że jest zupełnie inaczej. Tym bardziej, że wielu bliskich współpracowników Schetyny znalazło się bardzo nisko na listach. Sławomir Neumann został z list w ogóle wycięty. Niezadowolonych było więcej. Marcin Gołaszewski z Nowoczesnej stwierdził w rozmowie z lokalnymi mediami, że „został wydymany”. Po tej wypowiedzi w ogóle zniknął z list. Podobnie czuć się może Paweł Poncyliusz, który na warszawskiej liście dostał dopiero 12 miejsce, choć w mediach był niezwykle aktywnym krytykiem PiS. Rozczarowanych i ogranych jest pewnie więcej, ale to tylko dowód, że ci, którzy bali się jednej listy, uważając, że Tusk wystawi ich do wiatru mieli rację.
Choć jedna lista nie powstała, to Donald Tusk stworzył coś na kształt jej namiastki. Na listach KO znaleźli się byli politycy Lewicy: Gabriela Morawska-Stanecka, Andrzej Rozenek, Karolina Pawliczak, byli politycy Hołowni, np. Hanna Gill-Piątek czy Michał Kołodziejczak, który tylko w teorii ma pozyskać dla KO głosy wsi. Po co to wszystko? Między innymi po to, żeby w decydującej fazie kampanii, powiedzieć wyborcom, to samo, co w 2015 roku: „ludzie lewicy są na moich listach, ludzie Hołowni są u mnie, przedstawiciele wsi są u mnie, po co więc głosować na innych? Głos oddany na mniejsze partie opozycji, to głos stracony”. I choć dziś Lewica cieszy się, że Tusk jej nie atakuje, to przyjdzie na to czas. Zwłaszcza, że taką strategię zapowiedział już w styczniu w GW prof. Markowski:
Głosowanie na partię największą - trzydziestokilku-, czterdziestoprocentową - jest trzykrotnie silniejsze niż na partię paroprocentową. Zatem w pewnym momencie, przynajmniej ja, jako zatroskany obywatel, niezależnie od tego, która z partii opozycyjnych będzie największa - albo blok tych partii - będę ostro namawiał, żeby każdy z nas, kto pójdzie do wyborów, zmultiplikował swój głos trzykrotnie, oddając go na partię silniejszą
— przekonywał Markowski.
Ci, co dziś się cieszą, że nie dali się Tuskowi ograć mogą się jeszcze zdziwić na ostatniej prostej przed wyborami. Bo to najbardziej bezwzględny polityk w Polsce.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/659591-nie-ma-bardziej-bezwzglednego-polityka-niz-donald-tusk