Przedstawienie Tuska z 14 lipca 2023 r. w koszalińskim amfiteatrze świetnie oddaje jego infantylno-menelsko-coelhowski styl.
„O nader oszczędnym gospodarowaniu prawdą przez Donalda Tuska wszyscy wiedzą. Podobnie jak o jego zamiłowaniu do robienia ludziom wody z mózgu i niebywałym prymitywizmie porównań i złotych myśli z bakelitu. Tu nie ma co liczyć na jakąkolwiek reformowalność, bo przewodniczący Platformy Obywatelskiej jest głęboko zakochany w swoim sposobie funkcjonowania i wyrażania poglądów czy czym tam jest to, co mówi.
W ostatnich tygodniach bardzo widoczna jest niepohamowana oskoma na entuzjazm słuchaczy, już na tyle wytrenowanych, żeby wódz w odpowiednim momencie dostał od nich swoje „dopalacze” i szczęście zagościło na jego obliczu. Zawsze też bawi styl jego wystąpień: zagrane jąkanie się, wypolerowane na próbach powiedzonka będące połączeniem złotych myśli Paula Coelho, moralizatorstwa Włodzimierza Cimoszewicza i filmowego menela (realni są dużo mądrzejsi), co już samo w sobie jest karkołomne.
Donald Tusk szczytuje, gdy wchodzi w rolę stand-upera ze spalonego kabaretu, a najwyższe uniesienia łatwo poznać, bo wtedy porusza ustami (mając je zamknięte), tak jakby coś rozgryzał i przełykał, co pewnie oznacza, że własne „mądrości” bardzo mu smakują. To jest akurat mimowolne, nie wytrenowane. Wytrenowane jest natomiast zatrzymywanie się na granicy płaczu, gdy mówi o dzieciach i wnukach. W ogóle można odnieść wrażenie, że żyje tylko dla dzieci i wnuków – to taki jego uniwersalny podmiot liryczny. Ale gdy się czyta książkę jego żony Małgorzaty „Między nami”, trudno to odnaleźć w realnym życiu.
Nowością w spektaklach Donalda Tuska jest postępująca infantylizacja złotych myśli z bakelitu oraz formy moralizowania. Ktoś wrażliwy i mający jakiś elementarny szacunek do swego intelektu powinien się poczuć urażony jako adresat złotych myśli, tak są one niewyrafinowane, ale w tłumie zwykle działa mechanizm równania w dół, więc żadnego sprzeciwu wobec infantylnych dykteryjek i porównań nie ma.
Przedstawienie Tuska z 14 lipca 2023 r. w koszalińskim amfiteatrze świetnie oddaje ten jego infantylno-menelsko-coelhowski styl. Tu sam Tusk nie jest ważny jako twórca, tylko jego dzieło, które po wyjściu z aparatu mowy przestaje być jego własnością. I to dzieło czasem warto trochę zdekonstruować. Trochę, bo poznawczo to nie jest specjalnie atrakcyjne, a nawet bywa męczące – jak w Koszalinie. To taka sprofanowana wersja znanego kiedyś „Podwieczorku przy mikrofonie”, tylko skecze są improwizowane i nie ma piosenek. Pozostali tylko konferansjer (choć nie jest to w żadnym razie Zenon Wiktorczyk, który był teatralnym i estradowym zawodowcem) i publiczność.
Tuska jako konferansjera ostatnio bardzo podnieca ustawianie w różnych miejscowościach (na razie wczasowych) figur wyciętych z dykty. W dykcie szef PO dostrzegł postacie „o twarzach pełnych buty i zadowolenia z siebie najwyższych funkcjonariuszy i aktywistów PiS-u, i tej władzy”. Tego akurat specjalnie w dykcie nie widać, natomiast w przedstawieniu widać „zadowolenie z siebie” Donalda Tuska. Trochę dykty i jest szczęśliwy.
Zawodowym psychoanalitykom (amatorów spod znaku psychoanalizy zlewozmywakowej mamy na pęczki) powinno się pozostawić opętanie Tuska słowami „kradzież” i „złodziej”. Czyżby to był skutek rozmyślań nad losem skorumpowanych partyjnych kolegów (takie mają zarzuty, za co byli lub są zapuszkowani), np. Sławomira Nowaka, Włodzimierza Karpińskiego czy Rafała Baniaka? Dla równowagi Tusk uważa, że złodziejem (to znaczy najpierw jest beneficjentem, a w finale złodziejem) jest każdy, kto zarabia w spółkach z udziałem skarbu państwa i można mu przypisać choćby jadanie w tej samej restauracji, co politycy PiS. „To są kwoty, które naprawdę Polaków oszałamiają” - powiada Tusk. Na tej samej zasadzie powinno oszałamiać ok. 7 mln zł, które znalazły się na koncie Tuska za obecność w Brukseli. Obecność, bo pracą to trudno nazwać.
Jeśli złodziejem jest każdy, kto jest jakoś politycznie podwiązany, to ta sama logika powinna dotyczyć także Donalda Tuska. Przecież on zarobił 7 mln zł (plus świetną emeryturę) tylko dlatego, że był powiązany z Angelą Merkel (jako dysponentką najważniejszych stanowisk w UE). Został wynagrodzony jedną z najlepszych posad, bo polegających tylko na obecności, za to, co mógł zrobić lub nie zrobić na życzenie swojej promotorki.
Kiedy Tusk mówił w Koszalinie, że „cała Polska widzi, jak bezwstydnie kradną, (…) w biały dzień okradają własny naród. Napychają kieszenie naszymi, polskim pieniędzmi”, to jest zbyt skromny. Znowu posługując się logiką Tuska można by powiedzieć, że nie ma żadnej konkurencji w „okradaniu w biały dzień własnego narodu” w historii Polski w XX wieku, a może nawet w całych dziejach. Jeśli bowiem ktoś, kto jest premierem pozwala, by Polakom ukradziono co najmniej 250 mld zł z wpływów podatkowych, to jest absolutnie bezkonkurencyjny. Chapeau bas! Nawet królowie Polski to przy kimś takim detaliści. I już mamy powód nazywania innych złodziejami.
Jak już udało się zdekonstruować pojęcia „kradzieży” i „złodzieja”, to teraz piosenka (symbolicznie) – jak to w kabarecie. Za piosenkę posłuży wywód Tuska, że „dobro, prawda, sprawiedliwość i szacunek do drugiego człowieka musi znowu stać się fundamentem wszystkich Polek i Polaków”. To takie „la la la la la” w piosence, gdy się nie ma nic konkretnego do zaśpiewania. To jeszcze dodajmy, że ponoć Polacy „nie chcą żyć w kraju rządzonym przez ludzi, którzy dobro zamienili w zło, szacunek w pogardę, uczciwość w powszechne złodziejstwo władzy”. To z kolei takie „pa pa pa parapa papa ra”. No i nie ma w Polsce osoby, która mniej nadawałaby się do śpiewania piosenki, tak okropnie Tusk fałszuje.
Po piosence w Koszalinie była kaskada skeczów męczących. Jak ten, że „kiedy ja byłem premierem, telewizja publiczna była wobec mnie krytyczna. Do głowy mi nie przyszło, żeby sterować telewizją publiczną”. Za skromnie: prawie wszystkie media były wobec Donalda Tuska skrajnie krytyczne, a publiczne szczególnie, bo „śpiewając ‘100 lat!’ fałszowały, a leżąc plackiem lub całując w stopy nie były tak wytrenowane jak ci, którzy w Korei Północnej na stadionach i placach potrafią układać dowolne figury i obrazy. A jak ktoś nie chciał tego ćwiczyć, to słusznie zajmowała się nim ABW.
W następnym skeczu męczącym przewodniczący PO obraził Polaków, którzy należą do najbardziej zaawansowanych społeczeństw pod względem cyfryzacji i posługiwania się technologiami. Trzeba było słuchać byłej szefowej Radia Tok FM, Ewy Wanat, która mieszkając w Niemczech doświadczyła, o ile lat za Polkami są pod tym względem Niemcy. I na to przychodzi Tusk ze swoim skeczem, i opowiada dyrdymały, jak to „30 proc. Polaków, którzy są gotowi głosować na PiS, ma teraz dostęp tylko do TVP Info”. To Tusk ma (świadomie) dostęp tylko do TVN i „Gazety Wyborczej”, ale Polacy mają dostęp do wszystkiego. I potrafią z tego korzystać (może wnuki wreszcie podciągną dziadka Donalda?). A Donald Tusk robi sobie i słuchaczom swoich skeczów już nie wodę z mózgu, a miazgę, gdy opowiada, że „TVP Info wyborcom PiS robi wodę z mózgu, umieszcza ich w klatce i ciemnym bunkrze”. Nie ma nikogo bardziej kiszącego się w bunkrze, mimo udawania światowca, niż sam Tusk oraz jego wyznawcy, co słychać nawet w ich języku.
W skeczu o Kościele Tusk zabłysnął humorem rodem z sowieckiego etapu „satyrycznego” czasopisma „Krokodyl”, mówiąc, że „dzisiaj lwia część Kościoła, stoi po stronie pieniędzy”. A etap stalinowski „Krokodyla” Tusk osiągnął „żartem”, że „obecnie coraz trudniej odróżnić Kościół od budynku KC PZPR”. Pewnie dlatego Tusk zlikwidował w swoim domu ołtarzyk i już nie chce udawać praktykującego katolika, żeby pozyskać głosy ludzi wierzących.
W skeczu o „800 plus” Tusk „żartował”, że on sam (już jako polityk, a nie stand-uper) „postulował podwyżkę 500 plus już od czerwca” bowiem „ten skubaniec [Kaczyński] mówi ludziom że da im jeszcze dodatkowe trzysta złotych, ale trzy miesiące po tym, jak już będzie po wyborach. To ja nie pozwolę mu wygrać wyborów tylko dlatego, że będzie z nas wszystkich chciał zrobić głupków”. Akurat do „zrobienia głupków” z siebie i własnych wyznawców Tusk nie potrzebuje żadnej pomocy, bo jest w tym bezkonkurencyjny. Szczególnie wtedy, gdy otwarcie przyznaje, że podwyżka „500 plus” mu wisi jako pomoc dla dzieci i rodzin, a proponuje ją tylko dlatego, że chodzi mu o wybory. Tusk zepsuł zresztą ten skecz mówiąc, iż swoim kwileniem o „800 plus” „sprawdził” Jarosława Kaczyńskiego, przez co ten „trochę się politycznie zakrztusił”. Chyba z zażenowania poziomem skeczów Tuska.
To, że Tusk ma w repertuarze żenujące skecze dotyczące PiS, wiadomo od dawna. Żeby przełamać nudę i sztampę, najwyraźniej postanowił dodać trochę żenujących skeczów o Konfederacji. Najbardziej „zabawny” jest ten o „udawaniu partii opozycyjnej” będąc „przybudówką PiS”. Niesmaczne były żarty o Konfederacji jako partii „dziecięcych bokserów”, zresztą u Tuska zawsze skecze wykorzystujące dzieci do ilustrowania byle bzdury są żenujące, a nawet podłe. To jest taki kabaret, który musi się kończyć bijatyką albo – excusez le mot – ogólnym rzyganiem.
W oczy rzucają się dwa procesy w spektaklach Tuska, występujące jednocześnie: brutalizacja i infantylizacja. Jedno wynika zresztą z drugiego. Infantylizacja oznacza jakąś formę prymitywizacji, a szczytem prymitywu jest brutalność (głównie jako wynik bezradności). Z kolei brutalizacja ogranicza horyzont poznawczy, a infantylizacja jest najprostszą formą dostosowania się do tego ograniczonego horyzontu poznawczego. Niestety te procesy postępują, więc kolejne skecze Tuska będą jeszcze bardziej żenujące. Gdy się bowiem przekroczy granicę żenady i obciachu, to rozwiązanie widzi się w tym, żeby było jeszcze więcej żenady i obciachu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/654722-spotkania-tuska-zamieniaja-sie-w-zlepek-zenujacych-skeczow