Spośród szeregu wystąpień na konferencji poświęconej imperializmowi rosyjskiemu najbardziej aktualny temat podjął doktor Michał Wojnowski od lat zajmujący się zarządzaniem refleksyjnym. W największym skrócie można je zdefiniować jako sterowanie ludźmi (jednostkami lub całymi narodami) poprzez wywołanie konkretnych reakcji za pomocą prowokacji, impulsów, dezinformacji.
W referacie na temat „Moskiewskiego Koła Metodologicznego” i pracy moskiewskich intelektualistów nad zarządzaniem społeczeństwem (i swoim, i przeciwnika) uczony wskazał jak konkretni uczniowie i następcy wynalazców zarządzania refleksyjnego dziś doradzają Putinowi lub tworzą aparat władzy Kremla i mają na niego wpływ. Poziom zaawansowania sztuki manipulowania społeczeństwem musi być w Rosji szalenie rozwinięty, skoro takie „zarządzanie refleksyjne” jest dziś w USA stosowane jako „mapy kognitywne”, ale zostało opracowane w siermiężnym chruszczowowskim Związku Sowieckim aż 60 lat temu. Jak bardzo ta sztuka dezinformacji rozwinęła się za grubymi murami Kremla aż do dziś? Możemy tylko bezradnie rozłożyć ręce, że wiemy naprawdę mało o czym mówią nam ostatnie wpadki tzw. białego wywiadu, który alarmował, że wojska Prigożina już wywołały wojnę domową w Rosji, po czym nagle, w dwa kwadranse, sprawa buntu Wagnerowców zakończyła się niczym w taniej sztuce teatralnej.
Jednak w debacie nad wystąpieniem Wojnowskiego, sam uczony sformułował krótki postulat:
przestańmy zwykłe fake newsy nazywać dezinformacją. Dezinformacja opiera się na prawdziwych informacjach, choć przedstawionych w nieprawdziwym kontekście (cyt. z pamięci)
Wojnowski nie jest publicystą, nie uczestniczy w debatach telewizyjnych, nie zarabia na popularnonaukowych książeczkach w których wszystkich dookoła oskarża się o dezinformację. Ale właśnie dzisiaj, w dobie intensywnej wojny informacyjnej, jaką Moskwa wydała wolnemu światu, mamy nadprodukcję różnego rodzaju „faktcheckingu”, „ekspertów od dezinformacji”, „badaczy manipulacji” i łowców fakenewsów. Zwykło się każdą pomyłkę, każdy błąd nazywać „fakenewsem”, a każde kłamstwo - dezinformacją. Zdaje się, że współcześni komentatorzy nawet nie przekartkowali klasyków tematu takich jak Vladimir Volkoff, Ion Pacepa, Ladislav Bittman czy John Barron, lecz po prostu zaabsorbowali popularne pojęcie dezinformacji formułowane w krajach Zachodu.
Tymczasem Sowiecja z dezinformacji zrobiła prawdziwą, jak to określił Pacepa, „sztukę”, mamy do czynienia nie ze zwykłymi fakenewsami że Tusk czy Bosak skłamał lub się pomylił, ale tworzy się ekosystemy pojęć, w które można wpaść i później być na sterowanie podatnym szczególnie. Np. antyszczepionkowcy z wiarą we wszechwładne koncerny medyczne łatwiej przyjmą teorię o wszechwładnych spiskach prowokujących wojnę na Ukrainie albo o „laboratoriach broni biologicznej”, które mogły zaszkodzić ludzkości, „gdyby nie inwazja Putina”. I tak oto po raz kolejny Lenin się mylił ze swoją wiarą, że ilość przechodzi w jakość, bo oto liczba łowców dezinformacji w Polsce nie potrafi rozstrzygnąć w Polsce kto np. jest naprawdę prorosyjski, kto jest pudłem rezonansowym kremlowskiej dezinformacji, kto pomagał Moskwie a kto faktycznie jej wpływy zwalczał? Dwa obozy polityczne w Polsce zupełnie inaczej oceniają tak podstawowe zagadnienia jak likwidację WSI, deubekizację czy tworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej (przypomnijmy, że opozycja nazywała je „bojówkami Macierewicza”).
A czyż taka polaryzacja i wzajemnie atakujący się eksperci od fakenewsów nie są najlepszym przykładem na to, że dezinformacja działa nad Wisłą w najlepsze? Żeby od tych „sukcesów” w walkach z fakenewsami nie przewróciło nam się w głowach, bo przeciwnik jest na polskie podwórko inaczej przygotowany niż na zwykłe zachodnie społeczeństwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/652172-przestanmy-zwykle-fake-newsy-nazywac-dezinformacja