Wizyta prezydenta Joe Bidena była historyczna ze względu na okoliczności i bezprecedensowość, ale samo przemówienie nie było wybitne ani przełomowe. Biały Dom wysłał jednak wyraźny sygnał polityczny do Polaków.
Pierwszy raz amerykański lider odwiedził zaatakowany kraj i spotkał się z jego władzami wyrażając poparcie dla obrońców, a następnie drugi raz w ciągu jednego roku przyleciał do Polski, wyrażając uznanie dla naszego kraju i społeczeństwa - to wyjątkowe konteksty. Jednak przywódca wolnego świata nie umieścił w swoim wystąpieniu, nawet między wierszami, żadnej sugestii dotyczącej poparcia któregokolwiek ze stronnictw politycznych w Polsce.
Trump potrafił wyróżnić Andrzeja Dudę jako swojego przyjaciela, odpłacając za proamerykańskość Pałacu Prezydenckiego oraz podkreślając więzi dwóch obozów konserwatywnych. Biden nie odniósł się ani do wyjątkowo proatlantyckiej polityki polskiej ekipy rządzącej ani do ideologicznej wspólnoty opozycji. Nie padły ani słowa o twardej wobec Rosji Warszawie, ani też choćby pół sylaby o praworządnościach, nowoczesnościach i LGBT-ach. Prezydent USA był gościem Andrzeja Dudy, ale bez szczególnej wylewności, ograniczyło się to tylko do oficjalnych ceremonii, a opozycji poświęcił czas liczony w upokarzających sekundach - co zresztą tym ostatnim nie przeszkadza cieszyć się jak XIX wiecznemu Zimbabweńczykowi szklanym paciorkiem. Waszyngton więc wyraźnie zaznaczył, że po wyborach parlamentarnych będzie prowadził rozmowy i próbował budować sojusz z każdą władzą nad Wisłą.
Symetryzm Białego Domu wynika z postępowania Marka Brzezinskiego, który - będąc rozdartym pomiędzy twardym interesem Zachodu wobec Rosji a tęczową flagą i gadkami o liberalizmie nie przedstawia żadnego obozu politycznego w Polsce jako bliższego Ameryce. Cóż, niewybitni synowie wybitnych ojców to zjawisko powszechne w historii.
Ale zestawmy postawę Ameryki - obecnej, ale i nawet tej Trumpowskiej, z postawą salonów zachodniej Europy. Z Berlina i Brukseli, z ust Ursuli von der Leyen, Katariny Barley i niemieckiego establishmentu medialno-politycznego ciągle wysuwają się pogardliwe słowa wobec wyborów politycznych Polaków. Przewodnicząca Komisji Europejskiej z czułością wyrażająca nadzieje, że Tusk wkrótce zostanie premierem, Barley chcąca Polskę zagłodzić, eurokraci wstrzymujący pieniądze dla Polski, za które i tak płacimy raty i odsetki, bo im się nie podobają a to inaczej ustawione wiatraki, a to dzwonek na przerwę w obradach sejmowych czy akt chrztu członka Sądu Najwyższego to ewidentny wyraz politowania i pogardzania naszym krajem, nieliczenia się z naszymi aspiracjami by być podmiotem, a nie przedmiotem w polityce międzynarodowej. Owszem, Trump miał swoje sympatie tutaj, ale nie postponował liberałów tak jak Niemcy w unijnych strukturach deprecjonują konserwatystów z Warszawy.
W tym sensie Ameryka okazuje się ważniejszym i bardziej wymagającym sojusznikiem. Unijny mainstream wymaga przede wszystkim serwilizmu, zgody na ideologiczną agendę, podporządkowania się i akceptacji drugorzędnej pozycji Polski. By ściągnąć do Polski amerykańskiego prezydenta trzeba być liderem bezpieczeństwa w regionie, aktywnym w antyrosyjskim sojuszu, ważnym militarnie i samodzielnym politycznie. By zasłużyć na poklepanie po ramieniu przez liderów Niemiec i Francji trzeba postępować dokładnie odwrotnie. Wystarczy siedzieć cicho.
ZOBACZ TAKŻE: CZY BIDEN BYŁ W KIJOWIE BEZPIECZNY? CZY DOBRZE ZADBANO O JEGO ŻYCIE? CO MU GROZIŁO?:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/635417-biden-symetrysta-nawet-miedzy-wierszami-pozostal-neutralny