Zawsze miał skłonności do świata rozrywki, ale tym razem chyba chce założyć jakąś wędrowną trupę. Tym bardziej że coraz częściej sięga po aktorskie środki, łącznie z więznącym w gardle łkaniem i popuszczaniem łez. Każdy, kto czytał książkę jego żony „Miedzy nami” wie, że zawsze starał się być artystą, choć miał problem z warsztatem. Zbliża się jednak festiwal (wybory), więc postanowił założyć zespół. Ma się nazywać trochę pretensjonalnie „Drużyna Marzeń”. Lepsza byłaby „Drużyna M” i tego się trzymajmy. Donald Tusk wkracza na scenę i nie jest to tylko scena polityczna.
Tusk uznał za stosowne poinformować polską opinię publiczną o swoich scenicznych planach: „Będę przedstawiał jeszcze w tym roku taką drużynę marzeń, nie powiem właśnie gabinet cieni, ale drużynę przyszłości (…) w tej chwili to jest dobrze ponad dwadzieścia osób tak do czterdziestego roku życia. Wśród nich są także posłanki i posłowie, ale nie tylko - też wybitni eksperci z fajnym doświadczeniem na Zachodzie”.
Nie warto chyba drążyć, na czym polega „fajne doświadczenie”, choć po niemiecku „fein” znaczy akurat „cieniutki” i to może być właściwy kierunek interpretacyjny. Chyba jednak Tuskowi nie chodzi o cieniznę czy cieniasów, skoro to ma być „drużyna przyszłości”. Bardziej pewnie o coś w rodzaju „Drużyny A”, czyli ekipy znanej z amerykańskiego serialu sensacyjno-komediowego z lat 80. XX wieku.
Powód tworzenia wędrownej trupy może być banalny. Wprawdzie w „Drużynie M” mają być jakieś posłanki i jacyś posłowie, ale pomysł wynika raczej z rozczarowania politykami własnej formacji. Artystów wprawdzie w Platformie Obywatelskiej nie brakuje, ale raczej takich ze spalonego teatru. A Tusk tęskni za takimi, którzy mają wzięcie. I za popularnymi celebrytami. Żeby mu przydali blasku, bo średnio to wychodzi politykom, a nawet Klaudii Jachirze, nie wspominając o Michale Szczerbie, Arkadiuszu Myrsze czy Cezarym Tomczyku. To zdecydowanie za słabe tło dla Tuska na różnych ściankach.
Gdyby Tuska posłowie zadowalali, nie szukałby „gwiazd”. Nie zadowalają, stąd pomysł „Drużyny M”. A skoro kieruje się „fajnym doświadczeniem”, to nie powinno zabraknąć tancerek, choćby z doświadczeniem w paryskim Crazy Horse, bo z Amsterdamu chyba jednak nie. I woltyżerek, kontorsjonistek, pianistów grających lżejsze formy, sportowców, celebryctwa śpiewającego, ale i tego tylko bywającego, szafiarek (wzorzec z Sevres jest w rodzinie, tym bardziej że Cudna), iluzjonistów, uzdrawiaczy, jasnowidzów. W aktorach, a szczególnie w aktorkach Tusk mógłby przebierać, choć jeśli mieliby być przed czterdziestką byłby kłopot, no bo nawet zawsze gotowi Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr już tę granicę przekroczyli.
W „Drużynie M” nie powinno zabraknąć rozrywkowych prawników, tylko tu znowu granica czterdziestki to przesada, bo wyeliminowano by takie talenty komediowe, jak Igor Tuleya, Michał Wawrykiewicz, a nawet Sylwia Gregorczyk-Abram (zanim drużyna powstanie, przekroczy granicę). Nie mogłoby się obyć bez rozrywkowych wojskowych (też nie trzymając się tej czterdziestki) w rodzaju Mirosława Różańskiego (choć ma kontrakt z Szymonem Hołownią), Piotra Pytla czy Janusza Noska.
Donald Tusk musiał uznać, że za dużo ma wokół siebie artystów zgranych i specjalizujących się w oklepanym repertuarze. Dlatego „Drużyna M” ma wnieść nie tylko świeżą krew, ale i młodość. To, że chodzi o rozrywkę jest pewne, skoro Tusk w ogóle się nie wypowiedział o tym, czym się ta ekipa miałaby zajmować w polityce. A określenie „ekspert z fajnym doświadczeniem” najlepiej pasuje do tancerek z Crazy Horse czy Moulin Rouge. Ewentualnie do barmanów z kasyn w Monte Carlo.
I tak już nikt poważny nie traktuje Donalda Tuska jako poważnej alternatywy w polskiej polityce, więc całkiem słusznie chce się on poświęcić rozrywce. Żeby tylko nie wybrał do „Drużyny M” zbyt ekspansywnych bądź rzucających się w oczy gwiazd, bo go po prostu przyćmią. Dla siebie Tusk rezerwuje zapewne konferansjerkę, ale ponieważ daleko mu do Fryderyka Jarossy’ego, Jerzego Waldorffa, Kazimierza Rudzkiego czy Edwarda Dziewońskiego, blasku przydać mu mogą tylko gwiazdy. Ewentualnie nie zaszkodziłoby, żeby ktoś atrakcyjny się rozebrał.
Donald Tusk już od dawna uprawia postpolitykę, gdzie rozrywka ma duże znaczenie, więc pełne oddanie się podkasanej muzie (najogólniej mówiąc) będzie krokiem do przodu. I te jego zainscenizowane łkania oraz popuszczanie łez nie będą wyglądały sztucznie. Poza wszystkim to takie „fajne doświadczenie”. Niech żyje bal!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/621567-tusk-porzuca-polityke-na-rzecz-rozrywki-zaklada-druzyne-m